Akcja "Trzeciego kłamstwa" rozgrywa się na terenie jednej ze sztandarowych inwestycji socjalistycznego państwa. W Solinie koło Leska wzniesiono wówczas (1960–1968) najwyższą w Polsce zaporę (81,8 m) i elektrownię wodną, umiejscowioną na rzece San. Kazimierz Orłoś, z wykształcenia jurysta, zdał relację z tego, co widział i przeżył podczas swojej kilkuletniej pracy radcy prawnego na budowie bieszczadzkiej tamy.
"Pisałem bez autocenzury, opisując niesprawiedliwość, bezprawie i kłamstwa PRL-owskiej propagandy w latach sześćdziesiątych" – czytamy w kończącym powieść słowie od autora. Zadanie miał mocno utrudnione z powodu ustawicznej inwigilacji przez służbę bezpieczeństwa, nękającej go od czasu ukazania się jego pierwszej powieści "Cudowna melina" – w Instytucie Literackim Jerzego Giedroycia w 1973 roku. "Trzecie kłamstwo" Kazimierz Orłoś tworzył więc fragmentarycznie, gotowe ustępy przechowując w domu swoich rodziców – związane z tym perypetie szerzej przedstawił we wspomnieniowych "Dziejach człowieka piszącego" (rozdział "Wino z czarnych porzeczek").
"Trzecie kłamstwo" można potraktować jako quasi-reporterską opowieść z życia wielkiej budowy. Znajdziemy w niej sporo odniesień do wydarzeń politycznych lat 60. Mocniejszy akcent stawia jednak autor na postawy ludzi, mniej lub bardziej trwale związanych z miejscem podjętej pracy, o różnym nastawieniu do powierzonych im obowiązków.
Młody inżynier Witek Szaryński, znudzony rutyną projektanta stołecznego biura, odżył dopiero w podkarpackim plenerze. Starszy od niego w budowlanej praktyce Michał Radecki, człowiek obdarzony racjonalizatorskim zmysłem, namówił nowo zatrudnionego kolegę do odbycia z nim stażu kandydackiego na członka PZPR. Doświadczenie nauczyło go bowiem, że wysoko postawione kierownictwo nie doceni nowatorskich inicjatyw, jeśli ich pomysłodawcy nie będą posiadali czerwonych legitymacji.
Wielka budowa ma to do siebie, że poszczególni pracownicy reprezentują niezwykle szeroki wachlarz umiejętności i światopoglądów. Nic dziwnego, że wśród pracowniczego żywiołu wszech autoramentów z wszystkich stron kraju znalazł się także zbliżający się do emerytury inspektor nadzoru Jan Socha, doskonały fachura, a przy tym weredyk znany z niepowściągliwych poglądów, dalekich od oficjalnie głoszonych. Zawsze gotowy do wejścia w dyskurs ideowy z każdym chętnym, nie zamierzał jednak młodych inżynierów odwodzić od ich postanowienia.
– Jesteście dorosłymi ludźmi. A to, co sobie pomyślę, czy może mieć znaczenie?
– Ma, oczywiście, dla mnie bardzo duże!
– Wobec tego powiem: to wielki błąd. Ustawiacie siebie w życiu. Tracicie resztę niezależności, jaką każdy z nas dysponuje. Pomijam sprawę przekonań. Wierzę w szczerość. Uwierzył pan w to, w co nie wierzy wielu partyjnych.
– Nie o to chodzi – zaczął tłumaczyć Michał. – Chciałbym wyjaśnić motywy. Gdyby pan znalazł chwilę. […]
[Socha] mówił chaotycznie, źle zaczął – o swojej zsyłce.
– Nie idzie o uprzedzenia, ale muszę wam o tym powiedzieć, ponieważ jest jeden rodowód. Tych, którzy nas wywozili na wschód, i tych, którzy teraz tu rządzą. Myśmy chcieli Polski innej i biliśmy się o inną Polskę, dopóki nas nie zapakowali do bydlęcych wagonów.
Młodzi inżynierowie patrzyli na niego w milczeniu. […]
– Niech pan zrozumie, inspektorze – powiedział Michał – my tu kończyliśmy szkoły. Dla nas ten ustrój, partia, rząd, to jest codzienność. Nie możemy się cofać w historię. Nie ma po co.
Wkrótce obaj inżynierowie przekonali się, po czyjej stronie była racja. Wprawdzie partyjna przynależność skutecznie chroniła ogół członków, jednak nie do tego stopnia, żeby ktokolwiek mógł się wyłamać z respektowania układu. Michał Radecki, który w poczuciu odpowiedzialności za budowę i życie ludzi wstrzymał zamiar kładzenia zanieczyszczonego mułem, wątpliwej jakości betonu (zakwestionowanego wcześniej przez inspektora nadzoru Sochę) szybko odczuł skutki swojej niesubordynacji.
Jak w każdej ludzkiej zbiorowości, motywy pracy przy tym czy innym przedsięwzięciu bywały rozmaite; przeważała jednak chęć w miarę szybkiego ustawienia się w życiu, co dla wielu oznaczało zarobek za wszelką cenę. Kierowców betoniarek jakość przewożonego cementu nie interesowała – dla nich liczyła się tylko praca płatna od liczby wykonanych kursów. Z kolei najwyższe kierownictwo, poganiane z Warszawy przez rządowo-ministerialnych bonzów, zainteresowane było wyłącznie terminowym wykonaniem planu, choćby nawet wbrew kardynalnym zasadom bezpieczeństwa budowlanego – chcieli uniknąć wielomilionowych kar za przestoje, a od ich dyspozycyjnej wydolności zależała wysokość premii.
Innymi słowy buntowników w swoich szeregach nikt nie zamierzał tolerować. W głosowaniu przeciw "konfliktowemu pracownikowi", obowiązywała jednomyślność, stąd też za odwołaniem Michała z listy członków Rady Robotniczej podniosła się również ręka jego przyjaciela. W systemowej kuźni łamania charakterów Witek Szaryński okazał się dobrze rokującym uczniem.
Rzec można niestety. Zastanawiające, że w najbliższym otoczeniu młody inżynier miał znakomite przykłady wyznawania dalece innych zasad. Teść Szaryńskiego, szykanowany i więziony w PRL-u przedwojenny ambasador, często wdawał się z nim w wymianę zdań o wartościach.
Pewność siebie teścia, to głębokie przekonanie, że tylko on ma rację, jednocześnie irytowały Witka.
– Bolszewicy stworzyli najdoskonalszy w dziejach system niewolniczy. Zachód ocknie się kiedyś. Oby nie za późno.
– A jednak oni stworzyli to, co nazywamy sprawiedliwością społeczną! Odebrali bogatym, dali biednym – protestował.
– Czym jest twoja sprawiedliwość wobec zniewolenia umysłu ludzkiego – pytał ambasador. – Wobec prześladowania ludzi inaczej myślących? Wobec zbrodni, które popełnili?
Jak w każdej społeczności, tak i w solińskiej grupie budowlańców występowały różnice w traktowaniu pracowników. Liczone w dziesiątkach tysięcy złotych premie kadr kierowniczych oburzały ogół personelu administracyjnego, nie wspominając o prostych robotnikach, którym przypadały dwustu, trzystu złotowe resztki. Zwierzchność argumentowała, że w przeciwieństwie do niżej uposażonych podwładnych, oni nie mają możliwości pracy na akord.
W kraju określanym jako robotniczo-chłopski istniało jednak niepisane prawo swoistego zrównywania statusów społecznych, zazwyczaj przy okazji świąt państwowych. W trakcie związanych z tym uroczystości kadra zarządzająca na równi z podwładnymi zasiadała społem w jednej sali i po odbębnieniu rytualnych okolicznościowych mówek, wszyscy oddawali się wspólnej zabawie. Na czym ona polegała, najlepiej oddaje tytuł jednego z rozdziałów książki: "Wielki ochlaj".
Na efekty takich odgórnie, czy też spontanicznie organizowanych towarzyskich spotkań – a okazji nigdy nie brakowało – nie trzeba było długo czekać. Oblewanie nowo zakupionego motoroweru, zakończone brawurową jazdą po kilku głębszych, dla szczęśliwego właściciela miało klasyczny finał: w rowie. Zakładowy lekarz miał pełne ręce roboty przy pokiereszowanym delikwencie – wyjątkowo przy nim, a nie przy jego żonie, której cielesność ów niefortunny kierowca, a przy tym damski bokser, regularnie naruszał; z kolei o porozbijanym pojeździe więcej mowy już nie było.
Znacznie gorzej wypadła wyprawa wywrotką w celu dokupienia alkoholu. Za kierownicą usiadł doświadczony kierowca, niestety, w tak zwanym stanie wskazującym… Staranowanie ciężkim wozem osobowego samochodu z czwórką turystów, skończyło się dla nich śmiercią na miejscu, a dla sprawcy – wyrokiem skazującym na długoletnie więzienie.
Z ust zakładowego lekarza popłynęła pouczająca pogadanka o szkodliwości nadużywania alkoholu. Licznie zebrana załoga, przyzwyczajona do tępej politycznej agitacji, słowa medyka przyjęła jak zawsze – zbiorowym milczeniem, z mniej lub lepiej ukrywanym odruchem irytacji. Jak świat światem, o czym prelegent nie śmiał napomknąć, w najbliższej okolicy niewiele znalazłoby się propozycji spędzenia wolnego czasu, oprócz kart i zawsze dostępnych napojów wyskokowych.
Powieść "Trzecie kłamstwo" Kazimierza Orłosia jest koronnym dowodem na trafność słów: "Jeśli chcemy, by wszystko zostało, jak jest, wszystko musi się zmienić". Wypowiedział je książę Fabrizio Salina, bohater powieści "Lampart" Giuseppe Tomasiego di Lampedusy. Z kolei bohater Orłosia, wspominany już inspektor nadzoru Jan Socha, w liście do syna napisał:
Pierwsze kłamstwo, jakie stale powtarzają, to stawianie równości między naszą ojczyzną a systemem. Zapamiętaj słowo "antypolski". Mówią je często, bo sami reprezentują ten system – obcy, narzucony – a chcieliby, abyśmy uważali go za swój. I abyś mówiąc "Polska", myślał "system". To dlatego, jeśli ktokolwiek krytykuje system, mówią, że jest "antypolski". Pamiętaj: przez sto lat z górą nie mieliśmy ojczyzny, ale czy walcząc przeciw zaborcom byliśmy "antypolscy"? Przeciwnie. Tak jest i teraz.
Zapamiętaj też, że słowu "demokracja" nadali inne znaczenie. Masz następne kłamstwo. Prawdziwa demokracja to wolność wyboru, a oni mówią o "demokracji ludowej". O takiej, w której wyboru nie ma. Chcieliby, abyś głosował tak, jak oni chcą, mówił to, co oni chcą. A nawet myślał tak, jak oni chcą.
Warto poszukać kolejnego kłamstwa z tytułu książki. Wnikliwy czytelnik z pewnością je odnajdzie – jeśli nie w powieści, to być może w głębi własnych skłonności. Wznowienie "Trzeciego kłamstwa" wydaje się trafione w czas.