"Amok" mógł być filmowym hitem. Historia mordercy, który opisuje w powieści popełnione przez siebie przestępstwo, po czym rozpoczyna niebezpieczną i pełną podtekstów grę z organami ścigania, to świetny punkt wyjścia dla mrocznego trhillera. Ale Kasia Adamik traktuje ją nie jako punkt wyjścia, lecz jako samograj, historię, która opowie się sama. Cóż, w "Amoku" się nie opowiada.
Bo film Adamik tonie w chaosie wątków, tonacji i stylów. Jest tutaj wszystko – portret psychopatycznego mordercy (słaba rola Mateusza Kościukiewicza), opowieść o policyjnym śledztwie, grze pomiędzy ścigającym i ściganym, którzy raz po raz zamieniają się rolami, jest historia o żałobie i potrzebie odkupienia, a także kuriozalna opowieść o grzechach ojców, które przechodzą na synów.
Są nawet intelektualne dysputy godne podchmielonych hipsterów. Baudrillard spotyka tu Nietschego, Übermensch idzie pod ramię z symulakrami, policjanci rozprawiają o postmodernizmie, a szorstki gliniarz grany przez Łukasza Simlata wygłasza mowy o Kainie i śledzącym go oku Boga. Czasem można odnieść wrażenie, że to nie film o jednym z najgłośniejszych morderstw ostatnich dekad, ale filmowe wykłady z teorii kultury prowadzone przez niewykwalifikowanego pedagoga.
Nadmiar tematów i wątków, które próbuje poruszyć w swym filmie Kasia Adamik, przekłada się na estetyczny chaos. Zdjęcia Tomasza Naumiuka raz są zatopione w zgniłozielonych półcieniach, kiedy indziej zaś – kiczowato przeestetyzowane. Także muzyka Antoniego Komasy Łazarkiewicza czasem bywa zwyczajną ilustracją, a czasem wybrzmiewa z nieadekwatną mocą. Wszystko to jest konsekwencją gatunkowej niejednorodności "Amoku", który raz próbuje być mięsistym kryminałem, później zmienia się w thriller o walce dobrego policjanta ze złym pisarzem, by ostatecznie okazać się opowieścią o wszystkim i o niczym.