Data pierwszych częściowo wolnych wyborów parlamentarnych mocno odcisnęła się w historii Polski, jednak w pamięci Polaków już niekoniecznie. W reportażu Boćkowskiej dzień ten pozbawiony jest patetycznej narracji, którą symbolizują słowa Joanny Szczepkowskiej: "Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm". Autorka postanowiła sprawdzić, jak zapamiętali go mieszkańcy mniejszych miast, przebywający z dala od centrum dowodzenia "Solidarności" i PZPR. Przy okazji zweryfikowała kilka mitów.
W reportażu "Można wybierać" na pierwszy plan wysuwają się ówczesne emocje i oczekiwania. Ekscytacja? Zniecierpliwienie? Radość? Niewątpliwie. Na pewno była nadzieja. Jednak z opowieści Boćkowskiej wynika, że równie często występowała obojętność. Ważniejsze okazywały się codzienne sprawy, jak egzaminy na studia, miłość czy Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Inni nie wierzyli w uczciwość wyborów. Niektórzy mylą te parlamentarne z samorządowymi, które odbywały się rok później. Pozostałym ta data nic nie mówi. Nie brakuje też bohaterów, którzy z 4 czerwca wiązali przyszłość, a do wyborów poszli odświętnie ubrani. Marzyli o zagranicznym wyjeździe, nieograniczonym zakupie żywności, swobodnym dostępie do produktów z Zachodu, … o jakiejkolwiek zmianie.
Boćkowska skupia się przede wszystkim na atmosferze tamtych dni i to wychodzi jej najlepiej. Doskonale ukazuje różne odcienie, umiejętnie operuje kontrastem. Książka stylistycznie nawiązuje więc do poprzednich publikacji reporterki, chociaż ta ostatnia wydaje się bardziej przemyślana pod względem kompozycji. Nie da się jej czytać wyrywkowo, jak zbiór reportaży "Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL". Kolejne rozdziały odnoszą się do poprzednich nie tylko tematycznie, lecz także językowo – fragmenty wypowiedzi bohaterów często stają się myślą przewodnią dalszych opowieści. Ta konstrukcja przypomina trochę nawlekanie koralików na żyłkę: jest jedna nić przewodnia, kilka wyróżniających się historii przekładanych drobniejszymi, ale dodającymi charakteru. Na koniec wszystko spina się w jedną całość.
Boćkowska nie rezygnuje z właściwej sobie ironii budowanej na paradoksach i lekkości prowadzenia narracji. To one sprawiają, że czytelnik z przyjemnością sięga po kolejne jej książki. Z pewnością jest to kwestia niekonwencjonalnego ujęcia, a nie tylko wyboru tematu, gdyż reporterskich spojrzeń na epokę PRL-u albo czas transformacji przecież nie brakuje. Bardziej wymagający czytelnik może jednak oczekiwać elementu zaskoczenia, czegoś, co pozwoliłoby przenieść ten tom z poziomu dobrej literatury na wyższą półkę. Raczej tego nie znajdzie, jest za to parę wątków, które przykuwają uwagę.
Jednym z nich, chyba najciekawiej przedstawionym – z humorem i intrygą – jest historia plakatu "W samo południe" Tomasza Sarneckiego. Zresztą trudno sobie wyobrazić reportaż o 4 czerwca bez tego symbolu. Boćkowska odtwarza kulisy jego powstania, ale w centrum stawia nie przedmiot, a twórcę. Prostuje kilka faktów zniekształconych przez czas i w telegraficznym skrócie opisuje dalsze losy dzieła grafika. W ten sposób nakreśla wielowymiarowy potencjał tej opowieści, wkraczającej nieśmiało w obszar socjologii (plakat jako znak integrujący pewną grupę społeczną), psychologii (zawodna pamięć), a nawet zahaczającej o prawo autorskie (późniejsze przeróbki i nawiązania).
Właściwie każdą historię zrelacjonowaną przez Boćkowską można potraktować jako pretekst do szerszego omówienia jakiegoś zjawiska. Autorka jednak trzyma się kurczowo narzuconych przez siebie ram dnia wyborów, a pozostałe kwestie jedynie sygnalizuje i zgrabnie dopasowuje do głównego wątku narracji. Dobrze to widać na przykładzie kaset wideo. Boćkowska krótko naświetla obyczajowy kontekst – w czasie transformacji ustrojowej kasety były namiastką zachodniej kultury – by gładko przejść do sposobu wykorzystania "videowolności" w kampanii wyborczej, zarówno przez działaczy "Solidarności" (pokazywali to, co ocenzurowała telewizja, np. strajki), jak i przez komunistyczną władzę (nagrania autopromocyjne wysyłano w miejsca, gdzie partyjni nie mogli pojawić się osobiście).
Więcej takich transformacyjnych osobliwości znajdziemy u Olgi Drendy w "Duchologii polskiej", o której Boćkowska również wspomina. Obie autorki łączy umiejętność oddania klimatu opisywanego okresu, natomiast posługują się różnymi literackimi narzędziami. Opowieść Drendy zyskuje eseistyczny ton, z kolei Boćkowska lepiej czuje się w typowo reporterskiej opowieści, budowanej wokół ludzi, a nie przedmiotów.
Reporterkę interesują poglądy i oceny każdej ze stron, zaś sama pozostaje bezstronna. Dobrym posunięciem okazało się zestawienie fragmentów dzienników i wspomnień osób, które zdołały uchwycić nastrój tamtego okresu. Kolaż myśli zapisany został w formie kalendarium, co dodatkowo spotęgowało napięcie i pozwoliło wnikliwie zrekonstruować emocje towarzyszące przełomowemu wydarzeniu. Osobiste rozmowy autorki z bohaterami zmierzały w kierunku podliczenia zysków i strat. Ten reportaż to także opowieść o tym, co zmieniło się przez ostatnie 30 lat.
Boćkowska w "Można wybierać" dokonała małego przewrotu. W opowieści o 4 czerwca 1989 r. sprawy polityczne tworzą potrzebny kontekst, ale paradoksalnie schodzą na plan dalszy. Wielkie idee i chwytliwe hasła z perspektywy mniejszych miast i wsi nie są już tak istotne i donośne, jak mogłoby się wydawać. Codzienność ma inne, niekoniecznie polityczne barwy.
- Aleksandra Boćkowska
"Można wybierać. 4 czerwca 1989"
Wydawnictwo Czarne, 2019
Liczba stron: 288
ISBN: 978-83-8049-869-3