Powiedział pan, że nie jest "tak do końca pianistą". Ale otrzymał pan przecież wykształcenie muzyczne.
Uczyłem się gry na fortepianie w podstawowej szkole muzycznej w rodzinnym mieście – Radzyniu Podlaskim. Możliwości były ograniczone: fortepian, skrzypce i jeszcze kilka instrumentów. Do klasy fortepianu Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Sopocie nie zostałem przyjęty: mój poziom wykształcenia był niższy niż wymagany. Jednak dobrze zdałem teorię i komisja wstępna zdecydowała, że mam dobry słuch i zdolności, tylko grać nie umiem. Zostałem przyjęty, ale nie do klasy fortepianu, a tam, gdzie muzycy byli szkoleni do pracy z chórem albo z zespołami amatorskimi w domach kultury. W wyższej szkole muzycznej wziąłem do ręki klarnet i w klasie klarnetu szkołę ukończyłem. Ale fortepianu w międzyczasie nigdy nie porzuciłem. Grałem na nim w różnych zespołach jazzowych, które wówczas organizowaliśmy. Na saksofonie zacząłem grać później.
Jak trafił w pana ręce saksofon?
Mieliśmy kwartet. Mój przyjaciel grał na wibrafonie i, podobnie jak ja, na fortepianie. Oprócz koncertów, aby zarobić dodatkowe pieniądze i utrzymać się na powierzchni, graliśmy na imprezach i "fajfach": dyskotekach, które zaczynają się o piątej wieczorem. Ponieważ wibrafon to duży i nieporęczny instrument, umówiliśmy się, że szybko nauczę się grać na saksofonie i będę na nim grać na chałturach, a on na fortepianie, a na koncertach – ja na fortepianie, a on na wibrafonie. Od tego się wszystko zaczęło. Później główne etapy mojej kariery jazzowej były związane z saksofonem.
Czy nigdy nie pociągała pana ścieżka muzyka klasycznego?
Tak, kiedy studiowałem, zajmowałem się muzyką klasyczną całkiem poważnie. Po ukończeniu sopockiej szkoły umówiłem się nawet z dziekanem, że jak tylko zdobędę dyplom klarnecisty, to znów rozpocznę naukę – tym razem na fortepianie. Przygotowywałem się, brałem lekcje prywatne, żeby nadrobić zaległości. Wszystko było uzgodnione. Ale tak się wydarzyło, że jak tylko otrzymałem dyplom, pojechałem do Warszawy "tylko na dwa tygodnie". Mieszkam w Warszawie do tej pory, a te wszystkie ustalenia dawno zostały zapomniane. Dwa tygodnie przemieniły się w sześćdziesiąt lat.
Co się wydarzyło przez te dwa tygodnie?
Dostałem pracę. Zacząłem grać w profesjonalnym zespole Andrzeja Trzaskowskiego. Do tego czasu prawie cały jego zespół – Janusz Muniak, Jacek Ostaszewski, Tomasz Stańko – był już w Warszawie i oni namówili mnie na występy w klubach studenckich: Hybrydy, Stodoła i Hipnotyka. Scen było wystarczająco dużo, żeby zaczepić się i utrzymać. Jeszcze jeden ważny szczegół: w tamtych czasach można było wyjechać z Polski na festiwal albo na zagraniczny kontrakt tylko poprzez Pagart. Pagart trzymał paszporty artystów u siebie, nikt nie miał paszportu w domu. Muzycy najczęściej byli zapraszani przez kluby z NRD, ale zanim przyjechałeś do Warszawy i wszystko załatwiłeś, kontrakt przepadał. Niemieckie kluby chciały zaprosić zespół od razu, a nie za pół roku, a u nas to wszystko trwało czort wie ile. Udawało się temu, kto był na miejscu i dopilnował, aby wszystkie dokumenty zostały załatwione na czas.
Czy to wystarczyło, żeby zmienić plany i zrezygnować z kariery muzyka klasycznego?
Nikt wtedy nie myślał o żadnej karierze! Osiągnięciem było, że Trzaskowski zaproponował mi, żebym z nim grał. To otwierało przede mną drzwi do każdego zespołu. Nikt poważnie nie myślał o przyszłości. Mieszkaliśmy we trójkę w jednym pokoju i było wspaniale! Wszyscy muzycy często grali wspólnie, więc wracali i chodzili razem do pracy.
Jedyną i dość istotną wadą było to, że w Warszawie nie można było się zameldować. W tamtym czasie zameldowanie można było uzyskać dopiero po otrzymaniu stałej pracy, a zatrudniano jedynie osoby zameldowane w Warszawie. Kiedy milicja żądała dokumentów, w których widniało miejsce zamieszkania i zatrudnienia, trzeba było cały czas kłamać. "Jak to pan nie pracuje?". "Pracuję, jestem artystą". Nic to mu nie mówiło, więc kontynuował: "Tak, a gdzie pan mieszka? "Przyjechałem na koncert, jutro wyjeżdżam". To ciągle kłamanie było strasznie męczące. W Warszawie zameldowałem się dopiero po trzydziestu latach.
Udało się panu znaleźć oficjalną pracę?
Jedyną pracę, w której byłem oficjalnie zatrudniony, dostałem pod koniec życia Trzaskowskiego. Był on dyrektorem Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji i zaproponował mi pracę pianisty. Zabawne, że sam był pianistą, a ja w jego sekstecie grałem na saksofonie. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam pracować na etat. Stawka była śmieszna, taka sama jak u profesora na uniwersytecie. Miesięczna pensja wynosiła tyle, ile honorarium za dobry koncert. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Tytuł profesora nadal nic nie znaczy.