Trzy lata później został pan jego dyrygentem.
Jarosław Polański wyjechał z Polski w 1982 roku, w czasie stanu wojennego. Rada chóru i starsi chórzyści, śpiewający w zespole od jego powstania, chcieli, żeby formalny opiekun chóru – Ukraińskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne z umocowaniem swego kierownictwa w strukturach MSW, nie narzucił zespołowi dyrygenta. Obawiano się, że dyrygent z zewnątrz mógł narzucić chórowi repertuar akademii pierwszomajowych i rocznic rewolucji październikowych. Byłby to koniec chóru – śpiewacy nie przyjechaliby na takie imprezy. Poproszono mnie o zajęcie stanowiska dyrygenta. Miałem wówczas 25 lat, odezwał się we mnie duch rewolucyjny i tak zostałem chórmistrzem Żurawli. Przy czym właściwie nie miałem umiejętności dyrygenckich. Lekcje propedeutyki dyrygowania w ramach teorii muzyki nie były tak zajmujące, jak kompozycja z profesorem Borkowskim – niewiele z nich wyniosłem. Uczyłem się dyrygowania "w biegu". Byłem zarozumiałym młodym człowiekiem, który nie zdawał sobie sprawy z trudności tego przedsięwzięcia, rzuciłem się na głęboką wodę dyrygowania. Zespół mógł odczuć, że nie wszystkie problemy są po stronie śpiewaków, może ja coś nie tak pokazuję – wtedy miałem okazję się czegoś nauczyć.
Musiałem zadać sobie pytanie – czym ja się zajmuje? Tak jak już wspominałem, jako śpiewak byłem wobec tego wszystkiego indyferentny; nie potrafiłem się zbuntować wobec ukraińskiej części mojego ja – chowanej, niecenionej i jakoś niezrozumiałej, ale na zgrupowania chóru przyjeżdżałem. Pewnie też nieregularnie. Wejście w rolę dyrygenta odmieniło tę sytuację – poza nauką nowych umiejętności, musiałem jeszcze poznać muzykę ukraińską.
Na żadnym etapie edukacji nie dowiedziałem się niczego na jej temat – nie było takiego przedmiotu jak "muzyka ukraińska". Nawet w Akademii Muzycznej, gdzie w ramach teorii muzyki przyswajałem dużo muzycznej informacji, nie było o niej ani słowa. Dmytro Bortnianski, Mykoła Łysenko, Kyryło Stecenko – te nazwiska nic mi nie mówiły. Raptem musiałem odnaleźć się w świecie ukraińskiej muzyki, zbudować ciekawy repertuar, inny niż ten stworzony przez Polańskiego. Zależało mi na stworzeniu programu ambitniejszego, trochę trudniejszego, wykraczającego poza krótkie opracowania muzyki ludowej.
W jaki sposób zdobywał pan wiedzę o muzyce ukraińskiej, gdzie szukał pan repertuaru?
Niektóre materiały, wydawane w Ukrainie, mieli starsi chórzyści. Poza tym trafiłem na przedwojenną kolekcję nut z Przemyśla, z pieczątką "adwokat Czubiński". Mam je do dziś, otrzymałem te ciekawe oprawione i pogrupowane tematycznie zbiory od dalekich krewnych przemyskiego adwokata. Miałem dużo materiałów do poznania i zbadania. Starałem się stworzyć nową formułę repertuaru Żurawli.
W 1984 roku, rok po rozpoczęciu mojej kariery dyrygenckiej, pojechaliśmy do Hajnówki na Międzynarodowy Festiwal Muzyki Cerkiewnej. Zdobyliśmy II nagrodę (w kategorii chórów nieparafialnych). Kolejnym ważnym momentem był nasz wyjazd do Ameryki Północnej w 1986 roku, w który zaangażował się impresario Henryk Michalski (prowadził w Stanach Zjednoczonych firmę American Arts, Cinema and Entertainment Enterprises, która sprowadzała do Ameryki Północnej polskich artystów – przyp. red.).
Wyczuł duży target ukraińskiej publiczności, w końcu w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych była duża diaspora ukraińska, świeżo zasilona z Polski nową emigracją z czasów stanu wojennego. Zorganizował nam 20 koncertów, przez cały miesiąc przemierzyliśmy trasę od Montrealu przez Toronto, Chicago, Pittsburgh, Waszyngton potem na północ przez Nowy Jork, Filadelfię, Boston.
Był pan wcześniej na Zachodzie?
Rok wcześniej próbowałem wyjechać do Niemiec, chciałem trochę podreperować swój budżet. Nie otrzymałem paszportu. Wezwano mnie na komendę w Lidzbarku Warmińskim. Wszedłem do pokoju, w którym grała muzyka, pan w stroju cywilnym zgasił radio, "żeby nam nie przeszkadzało", czyli włączył nagrywanie. Pytał się o wyjazd mojej siostry – odpowiadałem, że nie mam wpływu na jej życie. Sugerował problemy związane z Chórem i zachęcał do regularnych spotkań. Odpowiedziałem, że jeżeli zauważę w Chórze problemy to sam się z nim skontaktuje. Paszportu mi nie przyznali, więc złożyłem odwołanie do Olsztyna – niczego to nie dało. Przed podróżą do Ameryki mieliśmy zgrupowanie zespołowe w Przemyślu, przyjechał do nas szef UTSK – Eugeniusz Kochan. Mówił, że ma ze mną problemy, bo byłem arogancki... Pewnie gdybym był szeregowym chórzystą, to może nie przyznaliby mi paszportu na ten wyjazd, ale trudno byłoby występować bez dyrygenta. To tournée to też duże doświadczenie managerskie – nasza dotychczasowa działalność była na zupełnie inną skalę.
Nie opowiedział pan o swoich odkryciach repertuarowych – co znalazł pan w muzyce ukraińskiej?
Równolegle do prac z Chórem Żurawli zacząłem bliższą współpracę z cerkwią OO. Bazylianów w Warszawie. To dało mi możliwość odkrycia repertuaru cerkiewnego, zwłaszcza monodii zebranych w zbiorach "Irmologionami", które zawierały pieśni obrzędowe na cały rok liturgiczny. To duża i bardzo ciekawa tradycja, o której nigdy nie słyszałem podczas muzycznych studiów. Na uczelni mówiono o chorale gregoriańskim, zagłębiano się tylko w podstawy muzyki zachodnioeuropejskiej. Omawiając muzykę rosyjską, zaczynaliśmy od Michaiła Glinki. Przed nim byli jacyś niewyraźni twórcy, naśladowcy włoskiej muzyki, o których nie warto było wspominać. Tak to zapamiętałem.
Starałem się przenieść poznawaną przeze mnie tradycją religijną na repertuar Chóru Żurawli. Duży skład był mało mobilny, postanowiłem spróbować stworzyć chór kameralny. Z elity śpiewaczej zespołu powstał Irmos (gr. "pieśń").
W którym to było roku?
To był chyba rok 1988. W gronie dwunastu śpiewaków zgłębialiśmy tradycję wschodniej monodii cerkiewnej. Ale nie tylko – udało nam się nagrać płytę z ukraińskimi kolędami dopraszając kameralny skład głosów żeńskich. W tym gronie odbyło się nawet tournée do Belgii i Niemiec na przełomie lat 1990–1991, w repertuarze mieliśmy m.in. kolędy.
Końcówka lat 80. to w pewnym sensie kulminacja działalności Żurawli. Po raz pierwszy pojechaliśmy z koncertami do Ukrainy. To było wielkie przeżycie. Marzec 1989 roku – na polsko-ukraińskiej granicy witano nas chlebem i solą, w tle powiewały niebiesko-czerwone flagi radzieckiej Ukrainy. Przyjechaliśmy do Lwowa na dwa koncerty; zainteresowanie było tak duże, że z marszu zorganizowano jeszcze jeden koncert. Odwiedziliśmy Równe, Kaniów, Czernihów, Kijów. W ZSRR kiełkowała już prywatna inicjatywa, spotkaliśmy prywatnych organizatorów, którzy zainwestowali w naszą kolejną trasę rok później. Wiosną 1990 roku przejechaliśmy z Drohobycza przez Iwano–Frankiwsk, Tarnopol, Berdyczów aż do Kijowa. Tym razem witano już nas z flagami błękitno-żółtymi.
W Kijowie nawiązałem kontakt z Ukraińską Partią Republikańską, której przewodził Łewko Łukjanenko, dysydent mający za sobą 25 lat łagrów. Ta partia gromadziła wielu dawnych opozycjonistów, tworzyli ją m.in. bracia Horyniowie. Sekretarz tej partii Oleksa Mykolyszyn bardzo zaangażował się w organizację tournée po wschodniej Ukrainie w listopadzie 1991 roku – na dwa tygodnie przed referendum o niezależności Ukrainy i pierwszymi wyborami prezydenckimi, w których także Łukjanenko kandydował na ten urząd. Przyjechaliśmy do Kijowa, stamtąd pojechaliśmy do Połtawy, Łuhańska, Doniecka, Zaporożca, Dniepropietrowska, Krzywego Rogu (miasto długie na 126 kilometrów, trzy godziny szukaliśmy sali), Kirowohradu (dzisiaj Kropywnycki), Czerkasów i z powrotem do Kijowa. Naszym konferansjerem był Wasyl Wowkun, dzisiejszy dyrektor Opery Lwowskiej (w latach 2007–2010 był ministrem kultury i turystyki – przyp. red.). Pod koniec pierwszej części koncertu wychodził na scenę i mówił: "Ofiarom komunizmu, ofiarom faszyzmu, ofiarom stalinizmu – panachyda". Panachyda to rodzaj prawosławnego requiem. Śpiewaliśmy dziesięciominutową panachydę; ze sceny schodziłem bez oklasków, nie kłaniając się. Ludzie byli wbici w fotel, czasami słuchali na stojąco, ale nigdy nie klaskali.