Mówiąc po polsku: zastąpiłeś kanał orkiestrowy dźwiękiem wielokanałowym.
Moim zdaniem, współczesnym odpowiednikiem skrzypiec Stradivariusa są wzmacniacze Marshalla. Zazwyczaj kładzie się nacisk na piękne brzmienie skrzypiec, ale zapomina się, że lutnicy chcieli chyba zbudować jak najlepiej rezonujące pudło dźwiękowe.
W spektaklach Warlikowskiego oprócz twojej muzyki znajdziemy sporo utworów, a właściwie piosenek, mniej lub bardziej popularnych wokalistów i wokalistek. Czy podsuwasz reżyserowi te pomysły i pełnisz funkcję konsultanta muzycznego?
To temat bardzo istotny i delikatny, który wywołał spięcie między Krzysztofem a mną przy naszej ostatniej produkcji – "Odysei. Historii dla Hollywoodu" (premiera 04.06.2021 w Nowym Teatrze w Warszawie – przyp. red.). Rozumiem, że czasami nie da się wprowadzić czegoś lepszego niż cytat. Rozumiem aktorów, którzy mówią, że łatwiej gra się przy czymś innym. Muzyka w teatrze jest pewnego rodzaju kompromisem. Tutaj najważniejsi są aktorzy – to oni co wieczór świecą oczami przed publicznością. Jestem do ich usług, nie odwrotnie. Ale mnie jako widza bardziej interesuje, co wymyślił kompozytor, niż to, co mogę znaleźć na Youtubie.
Nie jestem ortodoksyjny i nie twierdzę, że skoro piszę muzykę do przedstawienia, to musi ona wypełniać cały spektakl. Czasami konkretny cytat zdziała więcej i nie ma sensu na siłę czegoś komponować. Jeśli aktorzy grają scenę fitnessu, w której leci muzyka Madonny, to nie ma sensu żebym udawał Madonnę. Jeśli częścią kostiumu aktora są adidasy, to wiadomo, że nie zaprojektowała ich Małgosia Szcześniak. Nie ma sensu, żeby projektowała buty z trzema paskami, skoro takie już istnieją. Tak samo jest z muzyką. Spektakl jest aktem twórczym, sumą współpracy reżysera, aktorów i kompozytora – bez względu na to, czy jestem to ja, czy ktoś inny. A skoro już jestem, to uważam, że autorskie rozwiązanie będzie szlachetniejsze, niż branie muzyki z Youtube'a.
Czy zdarzyło ci się kiedyś być ocenzurowanym?
Właściwie nie miałem w pracy zawodowej nieprzyjemnych sytuacji. Nigdy do niczego mnie nie zmuszono.
Z mediów możemy dowiedzieć się o coraz to nowych przypadkach przemocy w teatrze.
Jeśli słyszeliśmy co nieco o metodach pracy Kantora czy jemu współczesnych, to wiadomo, że są to metody z dzisiejszej perspektywy wręcz kryminalne. Z kolei mi zdarzyło się pracować przy produkcjach, gdzie praca przebiegała bezproblemowo, nie było śladów przemocy, ale powstawały spektakle miałkie i o niczym. Z drugiej zaś strony myślę, że kwestia przemocy w teatrze to konkretne pojedyncze przypadki, rozpostarte gdzieś między tymi dwoma biegunami.
Teatr Nowy kilka razy grał spektakle na Open'erze. To zupełnie inny festiwal niż ten w Jarocinie, na który jeździłeś. Jakie były twoje wrażenia?
Dla mnie ważniejszym zespołem od Rolling Stonesów zawsze był Maanam. Oprócz kultury uniwersalnej mamy też równie ważną kulturę lokalną. Dlatego ważniejsza była dla mnie Demarczyk niż Édith Piaf, Niemen niż Pink Floyd.
Byłem dwa razy na Open'erze i dwa razy w Jarocinie – w 1987 i 1988 roku. Trudno porównać Jarocin z dzisiejszymi czasami. To był czas, kiedy jeszcze nie zalewały nas reklamy. Polska muzyka rockowa wykluła się z całkowicie oddolnej inicjatywy. Tańczyłem pogo z punkami, miałem poczucie totalnej wolności. W Jarocinie nie widziałem agresji. Ale już we Wrocławiu zdarzyło mi się oberwać od skinów na koncercie Dezertera w Klubie Pałacyk.
Z perspektywy czasu widzę, że festiwal w Jarocinie miał charakter kulturotwórczy i ukształtował pokolenia ludzi, choć niestety dziś często skaczących sobie do gardła. W latach 90. w Polsce wszystko się zmieniło, także muzyka. Żaden późniejszy zespół nie przekonał mnie tak jak Brygada Kryzys, słuchałem Dezertera. Grałem nawet w kapeli punkowej. Przestałem, bo uzmysłowiłem sobie, że nie mogę grać punka pisząc kawałki przy pianinie. Pochłonęły mnie studia i muzyka klasyczna.
W latach 90. Skandal, dawny wokalista Dezertera, organizował pierwsze techno-acid house’owe w Warszawie. Interesowałeś się muzyką elektroniczną, klubową?
Najbliżej było mi do twórczości Massive Attack, Björk, Tricky’ego. Zrozumiałem, że kompozytor to niekoniecznie ktoś, kto pisze nuty, ale zajmuje się także realizatorską stroną utworu. Może rzeczywiście praca nad barwą jest teraz ważniejsza niż pisanie melodii. Zabawa nie nutą, a gotowym dźwiękiem jest czymś interesującym i totalnie otwierającym. Takie myślenie towarzyszyło mi podczas pracy nad "Czarodziejską Górą".
Jakie było twoje ostatnie odkrycie muzyczne?
Za młodu człowiek ciągle przeżywa jakąś rewolucję, potem jest z tym ciężej. Ale ostatnio usłyszałem coś niesamowitego. Byłem w górach w Zakopanem, pierwszej nocy usłyszałem pod oknem śpiew dwojga górali. Śpiewali od niechcenia, to nie był żaden zaplanowany występ. Byli delikatnie podpici, rozmawiali i czasami śpiewali – to było olśniewające. Nigdy nie byłem miłośnikiem folku, muzyki etnicznej. Lubiłem słuchać Nusrata Alego Khana czy chórów bułgarskich, ale to raczej nie moja bajka. Górale mnie olśnili.
Podsłuchujesz, jakiej muzyki słucha twój 16-letni syn?
On słucha dużo takiej muzyki, jakiej ja słuchałem w jego wieku – Maanam, Tilt, Brygada Kryzys, Dezerter, The Beatles. Ma całą ich dyskografię, częściowo przejętą ode mnie. Słucha też tego, co jego rówieśnicy. Nie potrafię teraz przytoczyć konkretnych artystów – trochę mi głupio, bo interesuje mnie, co się dzieje wśród młodych ludzi. Mam poczucie, że to do nich należy ten świat. Hippisi mówili: "nie słuchaj ludzi po trzydziestce" i coś w tym jest. Świat jest dla 15-latków, a nie dla 50-latków. Brutalna prawda.