Coś z tym należało zrobić, ale co?
Właśnie. Na początek podjęto ryzyko wynajmując mnie na redaktora naczelnego – gościa, który nigdy nie wydawał żadnej satyrycznej gazety. Może poza pierwszą, jeszcze na studium dziennikarskim, gdzie swoją działalność redaktorską zacząłem od coparodziennika studenckiego "Krzywda Wdowy czyli Przybylik News". Ze "Szpilkami" wystartowaliśmy natomiast po dwóch miesiącach. Wydaliśmy w sumie 13 numerów, z których mam zrobioną zgrabną zszywkę. Jak mi czasem wypadnie z szafy, to ją otwieram. Nieskromnie muszę przyznać, że do dziś jestem z tych numerów dumny, a ich przeglądanie sprawia mi przyjemność. Zdiagnozowałem wówczas to, co na początku lat 90. wydarzało się w świecie i doszedłem do wniosku, że potrzeba mi nie tyle zawodowych satyryków, ile bacznych obserwatorów rzeczywistości. Bo czasy były wówczas niezwykłe.
Imponujący jest już zestaw nazwisk osobowości dziennikarskich, które brylowały w tych kilkunastu numerach. O polityce w cotygodniowych "Nadinterpretacjach" pisała nieodżałowana Janka Paradowska. Jerzy Baczyński miał felieton gospodarczy. Sport obserwował Andrzej Fąfara. Wśród autorów był Zdzisław Pietrasik, Tadeusz Olszański i Grzegorz Miecugow, którego dopiero co poznałem. Doniesienia z Sejmu pisał pod pseudonimem autor, który później zasłynął, też pod pseudonimem, scenariuszem serialu "Ranczo", czyli Andrzej Grembowicz. Udało mi się namówić nowo poznanego przeze mnie Stanisława Tyma na redagowanie PAT – Prywatnej Agencji Tyma, czyli na kontynuację dawnego pomysłu, który robił z Jerzym Dobrowolskim itd., itd. Wywiady pod przewrotnie "odkrywczym" hasłem "Kontrwywiady" robili Monika Olejnik z Tomaszem Lisem. Wie pan, z kim zrobili pierwszy wywiad?
Przepraszam, ale nie pamiętam. Zapewne z kimś dowcipnym?
Zaskoczę pana: z Jarosławem Kaczyńskim, który chwalił się, jak żartował przy pomocy pistoletu.
Kto się ostał z dawnych "Szpilek" w nowym, wystrzałowym składzie?
Oczywiście cały bogaty zestaw ludzi. W końcu wzięli mnie po to, żeby mieć pracę. Nadal pracował uwielbiany przez mnie Anatol Potemkowski. Była Maria Czubaszek. Był Antoni Marianowicz, Feliks Derecki. Zawsze spokojny Ryszard Marek Groński dał mi na wstępie radę: "Panie redaktorze, jeden wiersz w numerze i to wszystko". Skorzystałem z udzielonej rady, skoro powiedział mi to akurat autor wierszy. Był silny zestaw rysowników, z których spora część już nie żyje. Niestety tygodnik przestał się ukazywać po trzech miesiącach.
A z przyczyny?
Trudno mi opowiadać o przyczynach, bo mogłoby to zabrzmieć nazbyt subiektywnie. Wtedy współwydawcą, czy jak się dziś mówi sponsorem, był właściciel Rock Corporation, firmy, organizującej m.in. pierwsze festiwale w Jarocinie. Sporo za to zapłacił, że chciał kooperować z prasą. Przyjaciel, który pracował u niego, spointował to: "Dziennikarze zrobili z niego milionera… z miliardera".
"Szpilki" nie padły z braku czytelników, lecz dlatego, że decyzje podejmowano z przedziwnych względów. Ale komu się chce teraz po latach dociekać. Sprawozdawczość ówczesnego "Ruchu" była zaskakująca, bywało że otrzymywaliśmy zadziwiające raporty na temat sprzedaży. Nieraz dostawaliśmy dokument świadczący, że zwroty wynoszą 115 procent. Gdy już pismo przestało się ukazywać, dowiedzieliśmy się, że sprzedaż była na przyzwoitym poziomie 40–45 proc. nakładu. Ale pamięć po "Szpilkach" trwała. Jeszcze rok po zniknięciu tytułu z rynku w badaniach czytelnictwa mieściliśmy się na liście wyżej niż na przykład "Tygodnik Powszechny" (sic!).
Skupiliśmy się na "Szpilkach", ale z rynku zniknęły i inne tytuły, jak choćby łódzka "Karuzela". Czy ludzie nie potrzebują już zdrowej dawki satyry czy humoru?
Pewnie by potrzebowali, gdyby ktoś zaryzykował. A to kosztuje. Niestety, pisma satyryczne zniknęły w całej Europie. Kiedyś wyrywaliśmy sobie z rąk prześmiewcze magazyny z Anglii, a teraz ich nie ma. Poznikały. We Francji ukazują się jeszcze "Charlie Hebdo" i "Le Canard enchainé".
"Charlie Hebdo", niegdyś zaatakowane przez ekstremistów islamskich, stanowi kontynuację dawnego pisma "Hara-Kiri", gdzie swoje groteskowe rysunki i makabreski publikował choćby Roland Topor. Dziwi jednak brak na europejskim rynku satyrycznych pism, bo w swoim czasie kanalizowały społeczne emocje. Można zapytać: "Komu to przeszkadzało?".
Miały duże powodzenie i dobre nakłady. Nie znaczy to wcale, że dziś nie byłoby o czym pisać. Satyryczne spojrzenie w dużej mierze przeniosło się do nowych mediów. Nie wszystko śledzę, ale w internecie pojawiają się niekiedy zupełnie przyzwoite satyryczne rzeczy.
Trzeba się chyba pogodzić, że internet zastępuje dziś papierowe pisma.
W internecie ta satyra jest, jednak czasami zbyt uproszczona i w nieprzebranej masie. Odgrzewane dowcipy, które kiedyś znaliśmy, choć nie powtarzalibyśmy ich w inteligentnym towarzystwie, egzystują tam teraz na równych prawach z bardziej lotnymi konceptami. Nikt tego nie redaguje, a szkoda. Gdyby pojawił się jakiś globalny redaktor i potrafił to ogarnąć, okiełznać, mógłby z tego zrobić niezwykły magazyn satyryczny z pożytkiem dla wszystkich.
Kiedy człowiek przygląda się rozrywce na małym ekranie, pokazywanej przez zespoły mieniące się dziś kabaretami, to nie wiadomo: śmiać się, czy płakać?
Programy, które można obejrzeć po włączeniu telewizora, trudno dziś nazwać kabaretowymi. To są składanki, jakie kiedyś jeździły "Z wizytą u was" w odwiedziny do górników, hutników, poborowych czy na zebrania kół gospodyń wiejskich. Zestaw piosenek i mało wybrednych skeczy. Kilka zespołów zasługuje jednak na uwagę. Jestem np. wielbicielem kabaretów zielonogórskich, takich jak Potem, a teraz – Hrabi.