Niespodzianki i niedomówień nie było w przypadku laureata Złotych Lwów. "Body/Ciało" Szumowskiej było najlepszym z konkursowych obrazów i chyba jedynym polskim filmem roku ocierającym się o wybitność. Opowiadając historię cynicznego prokuratora, jego anorektycznej córki i psychoterapeutki kontaktującej się z duchami, Szumowska wadzi się z Kieślowskim, ale zamiast brać się z nim za bary – ucieka w ironię. Jej "Body/Ciało" kpi z filmowego mistycyzmu i ośmiesza kicz kinowej metafizyki. Znakomity, mądry film.
"Demon" – czyli wielki nieobecny
O ile nagroda dla filmu Szumowskiej nie budzi najmniejszych kontrowersji, o tyle trudno zrozumieć, dlaczego uwadze umknęło kilka innych filmów wartych zapamiętania. Szkoda zwłaszcza "Demona", znakomitego filmu Marcina Wrony, którego tragiczna śmierć położyła się cieniem na jubileuszowej edycji festiwalu. W swym ostatnim filmie Wrona pożenił "Wesele" Smarzowskiego i "Dybuka" An-skiego. Opowiedział o młodym chłopaku, który przyjeżdża z Anglii, by nad Wisłą wziąć ślub ze swoją polską narzeczoną. Dzień przed ślubem Peter znajduje na działce ludzkie kości, zaś podczas weselnego wieczoru widzi ducha żydowskiej dziewczyny.
Opowiadając historię nieszczęsnego wesela, Wrona z wdziękiem połączył estetykę kina grozy (świetne zdjęcia Pawła Flisa także pozostały w Gdyni bez nagrody) z komedią, jednocześnie bawił widza i wciągał go w mroczną opowieść o przeszłości. Jego "Demon" to rozliczenie z Holocaustem i polską pamięcią o nim, w której nie znajdziemy publicystycznych tonów obecnych w "Pokłosiu" Pasikowskiego ani moralnych cenzurek. Znajdziemy zaś śmieszno-straszną historię o egzorcyzmowaniu pamięci tych, na których grobach zbudowana jest współczesna Polska.
"Moje córki krowy" – śmieszna, straszna śmierć
Niezauważone przez gdyńskich jurorów przeszły także "Moje córki krowy" Kingi Dębskiej. Jeden z najlepszych festiwalowych filmów wyróżniony został w Gdyni przez publiczność i dziennikarzy. Nie ma się czemu dziwić, bo Dębska nakręciła wzruszającą komedię o umieraniu, film piękny i boleśnie prawdziwy. Historia o chorobie rodziców i przygotowywaniu się na ich odejście przywodzi skojarzenia z "33 scenami z życia" Szumowskiej, ale Dębska jest od Szumowskiej o wiele bardziej dowcipna, a "Moje córki krowy" to tragikomedia, jakiej nie mieliśmy w polskim kinie od dawna.
Młodzi atakują
Bez nagrody wyjechała z festiwalu także Małgorzata Zajączkowska, która nieprzypadkowo wymieniana była wśród faworytek do nagrody za główną rolę żeńską. W "Nocy Walpurgi", debiutanckim filmie Marcina Bortkiewicza wcieliła się bowiem w diwę operową, która podczas wywiadu udzielanego młodemu dziennikarzowi musi rozliczyć się z przeszłością, Holocaustem, historią i sobą samą. Błyskotliwy film Bortkiewicza, pełen odniesień do klasyków kina – od Viscontiego po Villeneuve’a – także nie spotkał się z uznaniem jurorów, którzy najlepszym debiutem roku uznali "Córki dancingu" niespełniony, choć odważny musical Agnieszki Smoczyńskiej.
Tymczasem film Smoczyńskiej cierpi na klasyczną przypadłość polskiego kina – scenariuszową niechlujność maskowaną świetnym samopoczuciem. Powiedzmy wprost – młoda reżyserka miała fenomenalny pomysł, a producent Włodzimierz Niderhaus – dużo odwagi, by w ten projekt zainwestować. Oto bowiem w "Córkach dancingu" śledzimy historię dwóch krwiożerczych syren, które zrządzeniem losu trafiają na jeden z warszawskich dancingów z lat 80-tych. Tak, to brzmi jak zapowiedź musicalowo-komediowej petardy.
Ale u Smoczyńskiej znakomity koncept zastępuje scenariusz – efektowna forma, w której musical łączy się z komedią, horrorem i romansem, koniec końców maskuje fabularną pustkę. Bo Smoczyńska opowiada w sposób niechlujny, gubi rytm i zaniedbuje dramaturgię, a jej film okazuje się dość sztampową romantyczną opowiastką przeniesioną w nieoczywistą scenerię.
Czy leci z nami scenarzysta?
40. Festiwal Filmowy w Gdyni po raz kolejny udowodnił, że scenariopisarstwo nie jest mocną stroną rodzimej kinematografii. Polscy reżyserzy zdają się wierzyć, że wystarczy intrygujący pomysł i kilka dowcipnych bon-motów, by utrzymać uwagę widzów przez kilkadziesiąt długich minut.
Świadectwem tej wiary są m.in. "Excentrycy" Janusza Majewskiego. Doświadczony reżyser "Zaklętych rewirów" i "C.K. Dezerterzy" w swym nowym filmie opowiada historię zespołu swingowego założonego w latach 50-tych minionego stulecia przez mieszkańców uzdrowiskowego miasteczka. I choć wprowadza do prowincjonalnego mikroświata intrygujące postaci: wulgarną hipochondryczkę-fatalistkę (Anna Dymna), intelektualistę-homofoba (Wojciech Pszoniak nagrodzony za drugoplanową rolę męską) czy milicjanta-jazzmana (Wiktor Zborowski), ich historie nie składają się w przekonującą całość, a film Majewskiego co i rusz grzęźnie na fabularnych mieliznach.
Gdy w kinowej sali zapalają się światła, z pamięci ulatuje niemal cała opowieść Majewskiego. Bo też w "Excentrykach" fabuła okazuje się zaledwie pretekstem do przydługiego hołdu składanego przez reżysera jego ulubionym muzykom jazzowym i do sentymentalnej wycieczki w krainę młodości. Trochę mało, zwłaszcza, że mówimy o filmie nagrodzonym w Gdyni Srebrnymi Lwami.
Scenariuszowe niedoróbki naznaczyły większość konkursowych obrazów prezentowanych w tegorocznym konkursie Festiwalu. I tak dialogi z "Chemii" Bartosza Prokopowicza przypominają frazy ze szkolnego przedstawienia inspirowanego Paulo Coelho; w "Paniach Dulskich" Filip Bajon dwoi się i troi, by opowiedzieć widzom banalną historię o tym, że polskie kołtuństwo jest ponadczasowe; zaś w "Obcym niebie" Dariusz Gajewski snuje czarno-białą bajkę o dzielnych Polakach i złych Szwedach odbierających dzieci imigrantom.
Bo choć polskie kino rozwija się i profesjonalizuje, sztuka scenariopisarska wciąż traktowana jest u nas po macoszemu, a wiele konkursowych obrazów pokazuje, że do produkcji w dalszym ciągu trafiają teksty niedopracowane i źle napisane.
Gatunek zagrożony?
Swój mały renesans przeżywa za to kino popularne. Po latach dobrą formę odnalazł Jacek Bromski, którego "Anatomia zła" sprawdza się jako intrygujący thriller i aktorski popis Krzysztofa Stroińskiego, "Ziarno prawdy" Borysa Lankosza dyskontuje sukces powieści Zygmunta Miłoszowskiego, a "Demon" Marcina Wrony to jeden z najciekawszych gatunkowych mariaży, jakie nastąpiły w polskim kinie ostatnich lat. I choć "Karbala" Krzysztofa Łukaszewicza, zapowiadana jako polska odpowiedź na "Helikopter w ogniu" ma się do filmu Ridleya Scotta tak jak wysłużony polonez do forda mustanga, to i tak trzeba przyznać, że polskie kino popularne coraz mniej odstaje od światowego poziomu.
Czasami nawet wybija się ponad gatunkową przeciętność, czego dowodem jest "11 minut" – efektowny thriller Jerzego Skolimowskiego. Polski weteran po raz kolejny udowodnił, że mimo iż ma 77 lat na karku, jest młody duchem, a wyobraźni i odwagi mogą mu pozazdrościć świeżo upieczeni absolwenci szkół filmowych. Po mocnym "Essential Killing" Skolimowski tym razem stworzył mozaikowy thriller, w którym losy kilkorga bohaterów splatają się w opowieść o przeznaczeniu. A jednak "11 minut" pozostawia poczucie wielkiego niedosytu i okazuje się filmem pozbawionym głębi. Skolimowski raz po raz rzuca tu mocne interpretacyjne tropy – nawiązuje do zamachów 11 września i obiecuje widzom filmową apokalipsę na miarę "Melancholii" Von Triera, ale na koniec serwuje jedynie przypowieść o roli przypadku w życiu i o fatum, które czai się za każdym rogiem.
Kobiety - reaktywacja
Oprócz smutnych wniosków dotyczących stanu rodzimej kinematografii są i wnioski radosne. Choćby ten, że do polskiego kina powracają kobiety. W ostatnich latach zepchnięte były na margines – pojawiały się jako ekranowe ozdoby, albo drugoplanowe postaci, dzięki którym męski bohater mógł pokazać swe pełne oblicze. Role Agaty Kuleszy w "Idzie" czy Jowity Budnik w "Papuszy" spełniały rolę listka figowego, ale gdy przychodziło do nagradzania najlepszych ról kobiecych, widać było, że wybór jest niewielki, a kinem nad Wisłą rządzą faceci – to oni kręcą filmy i to o sobie chcą opowiadać.
Jubileuszowa Gdynia pokazała, że kobiety biorą sprawy w swoje ręce. Wśród najciekawszych filmów festiwalu znalazły się "Moje córki, krowy" Kingi Dębskiej, do profesjonalnego kina z przytupem weszła Agnieszka Smoczyńska z "Córkami dancingu", a Małgośka Szumowska udowodniła, że jest jedną z największych osobowości rodzimego kina.
W odróżnieniu od ubiegłorocznej edycji imprezy, tym razem nie zabrakło też wartościowych żeńskich kreacji – na pierwszym planie brylowały Agnieszka Grochowska i Maja Ostaszewska, znakomity duet stworzyły Agata Kulesza i Gabriela Muskała, a "Nocą Walpurgi" Małgorzata Zajączkowska wróciła do wielkiej formy. Na tym nie koniec - w "Paniach Dulskich" pierwsze skrzypce zagrały Krystyna Janda, Katarzyna Figura i Maja Ostaszewska, a w "Córkach dancingu" na parkietach brylowały młode-zdolne Marta Mazurek i Michalina Olszańska oraz Kinga Preis z Katarzyną Herman.
Kto wie, być może wkrótce polskie kino przestanie być przestrzenią dużych chłopców opowiadających kolegom o swoich przygodach i lękach, a na ekranach znajdzie się miejsce dla mocnych, kobiecych osobowości? Oby.