Czy po tylu latach spędzonych na Mazurach czuje się pan tu jak człowiek tutejszy?
Zadomowiłem się i mam tu wielu przyjaciół. Mazurski dom mamy już od 40 lat. Także kawałek ziemi. To mój azyl. Wszystkie swoje ostatnie książki tutaj pisałem. Na Mazurach jestem od końca kwietnia do końca października. Dawniej nawet do listopada i początków grudnia. Pamiętam powroty z Mazur już w śniegu. Ale to czasy, kiedy byłem jeszcze w dobrej formie i mogłem tu siedzieć długo, paląc w piecach.
Nie myślał pan, żeby zamieszkać na stałe?
Nie, choćby ze względu na dzieci, które miały szkoły w Warszawie, a także ze względu na żonę. Była związana z miejscem pracy. Ja miałem dochody ze swoich publikacji – od końca lat 70. nie miałem stałej pracy. Natomiast przez pewien czas zastanawialiśmy się, czy nie zostać w Bieszczadach - po kilkuletnim pobycie w Solinie. Jednak zrezygnowaliśmy.
Zjeździł pan Polskę wzdłuż i wszerz, co odbija się w pańskiej prozie.
Od skończenia studiów pracowałem na wielkich budowach – w kilku miejscach kraju. Poznawanie ludzi z różnych środowisk uważałem za sprawę istotną dla człowieka piszącego. Wcześniej, jako chłopak, w okresie nauki w szkołach i studiów na UW poznałem trochę Mazurów i osadników z Kresów Wschodnich na Mierzei Wiślanej. Ale to były wakacyjne pobyty a nie praca.
Pański debiutancki zbiór opowiadań "Między brzegami" z 1961 roku to opowieści o rybakach z Mierzei Wiślanej.
Tak. To wszystko były historie stamtąd. Życie i pracę rybaków, osadników z Kresów, starałem się opisać w tamtych, pierwszych, opowiadaniach.
Na przełomie lat 50. i 60. proza realistyczna to była potęga.
Po Październiku'56 w kraju zaczęły pojawiać się tłumaczenia z literatury amerykańskiej – m.in. książki Hemingwaya, Caldwella, Steinbecka. Ci pisarze pisali tylko o tym, co widzieli i przeżyli. Podobnie, jak autorzy wielkiej literatury rosyjskiej - Tołstoj, Czechow, Bunin. Później – ale to już lata 70. i 80. - czytaliśmy dysydentów rosyjskich: Pasternaka, Sołżenicyna, Szałamowa. Z wielkich Rosjan byłem zafascynowany Izaakiem Bablem. Jego "Armia konna" – obraz wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku – była dowodem, że mimo zaangażowania w komunizm, potrafił pisać prawdę. To wspaniała proza. Ci wszyscy pisarze stanowili dla mnie wzór. Dlatego starałem się niczego nie wymyślać, nie fantazjować, nie opowiadać bajek o życiu. Pisać prawdę o ludziach i rzeczywistości, w jakiej żyjemy.
Szukał pan sobie trudnych zajęć, gdzieś na peryferiach, z dala od metropolii.
Wydawało mi się, że tak trzeba. Pracowałem parę miesięcy przy budowie kopalni węgla brunatnego i elektrowni w Turoszowie. Potem pracowałem w szpitalu psychiatrycznym w Pruszkowie jako asystent do spraw socjalnych.
Pomagał pan ułożyć sobie życie ludziom, którzy opuszczali zakład – w poszukiwaniu pracy, uzyskaniu renty, znalezieniu mieszkania itd.
Tak, ale krótko tam pracowałem. Stały kontakt z ludźmi chorymi i nieszczęśliwymi był dla mnie zbyt trudny. Być może byłem jeszcze za młody na to doświadczenie.
A potem Bieszczady.
Skończyłem studia prawnicze i tak, jak w Turoszowie, również w Solinie, na budowie zapory na Sanie, pracowałem w biurze prawnym. To był chyba najciekawszy okres mojej pracy zawodowej. Dwie swoje powieści - "Cudowną melinę" i "Trzecie kłamstwo" – napisałem na podstawie zebranych stamtąd obserwacji i doświadczeń. To wszystko procentowało. Jako realista, piszący o życiu i losach poznanych ludzi, nie chciałem utknąć w Warszawie. A to mi groziło po studiach na UW.
Jak pan, warszawiak, inteligent i prawnik, odnalazł się w Bieszczadach?
Obracałem się głównie w środowisku inżynierów – tak zwanej kadry technicznej. Poznałem trochę środowisko robotników. Ale, przede wszystkim, miejscowych ludzi. Biuro Prawne, którym kierowałem, było jak kocioł – ciągle mieliśmy interesantów, od siódmej rano do trzeciej i czwartej. Mieszkańców wsi położonych na terenach przyszłego zalewu, których trzeba było przesiedlać. Zawieraliśmy z nimi odpowiednie umowy. Wszyscy, przy okazji, opowiadali o swoim życiu, o wojnie, o sąsiadach ze wsi wysiedlanych w 1947 roku w czasie "Akcji Wisła". Nasłuchałem się mnóstwa historii. Poznawałem też życie w małych miastach powiatowych, gdzie załatwiałem sprawy w urzędach i notariatach. Byłem całkowicie zaangażowany w swoją pracę i życie tutaj. Dlatego z pewną satysfakcją patrzyłem na autobus, którym przyjechali literaci z Warszawy. Oni tylko zwiedzali budowę. Ale czego można dowiedzieć się o życiu i ludziach w czasie jednodniowej wycieczki?
Realizm jest dziś rzadkością w literaturze pięknej. Trzyma się za to mocno w reportażu.
Na pewno dziś jest więcej prozy wymyślonej. Zwłaszcza młodzi autorzy, którzy jeszcze nie poznali dobrze życia i ludzi, uciekają w historię, fantastykę, kryminał i erotykę. To łatwiejsze pisanie.
Czyli to, co czytelników może zainteresować.
Sądzę, że wszelka kalkulacja jest niebezpieczna dla piszącego kandydata na pisarza. Założenie, że to, co napiszę, musi się dobrze sprzedać. Choć zdaję sobie sprawę, że żyłem w innych czasach i nie wiem, jak bym się zachował dziś, gdybym dopiero zaczynał pisać. W PRL-u rynek wydawniczy był regulowany przez państwo i nie było mowy o tym, że trzeba koniecznie sprzedać książkę. Autora to w zasadzie nie obchodziło. Dziś wydawnictwa muszą przede wszystkim zarabiać, choćby po to, by dalej wydawać. Ja od lat jestem związany z jednym z najlepszych wydawnictw w kraju – z Wydawnictwem Literackim. Wszystkie moje książki były przez WL wydane niesłychanie starannie, z pietyzmem. To zasługa świetnych redaktorów. Nie wiem, czy wydając takich autorów, jak ja – powiem nieskromnie "z wyższej półki" – trochę nie tracą.
Pański "Dom pod Lutnią" był przecież bestsellerem.
Ale to była powieść. A już moje opowiadania, takie jak "Powrót", sprzedają się na pewno słabiej.
"Powrót" został bardzo dobrze przyjęty przez krytyków. Choć niektórzy twierdzili, że jest parę opowiadań, w których przesadził pan z "publicystyką". Chodziło o "Ty nam błogosław" i "Noc Suwerena".
Od kilkudziesięciu lat mam kontakt z ludźmi z różnych środowisk. Opowiadanie "Noc Suwerena" napisałem po przeczytaniu notatki w prasie: człowiek został wyrzucony z balkonu przez kobietę. Takie rzeczy dzieją się w środowiskach marginesu społecznego, jak dawniej mówiono. Tam, gdzie leje się wódka. To jest historia wzięta z życia.
W PRL-u też portretował pan ludzi z warstw najniższych.
To nie podobało się cenzurze i państwowym wydawnictwom. Zanim opublikowałem "Trzecie kłamstwo" u Giedroycia, wysłałem maszynopis do Państwowego Instytutu Wydawniczego. Dostałem w odpowiedzi opinię znanego PRL-owskiego krytyka, który określił książkę mianem "komiksu" i "czarnej baśni ze świata, który nie istnieje". Tymczasem ja opisałem świat, który znalem z autopsji. Można powiedzieć, że właśnie wróciłem, po kilkuletniej pracy, z budowy.
Czy można się przyzwyczaić do krytycznych recenzji?
Krytyka zawsze jest lepsza od milczenia. Gorsza jest sytuacja, kiedy książka wpada jak do studni i nie ma żadnego echa. We współczesnej literaturze polskiej jest podział, który także utrudnia ocenę książek. Mówiąc w skrócie i upraszczając: z prawej strony są autorzy stale wyróżniani przez swoje środowiska. Tam, oczywiście, ignoruje się autorów lewej strony. I odwrotnie - po lewej stronie nie dostrzega się autorów prawej strony. Czasem zdaje mi się, że należę do tych niedostrzeganych przez jedną i drugą stronę. Poza tym moja realistyczna proza jest, być może, zbyt prosta dla krytyków, znawców współczesnych nurtów w literaturze.
Może ten realizm jest już niemodny?
Tak, czasem myślę, że zwykły już nie wystarcza – koniecznie musi być "magiczny". Poza tym wielu krytyków, jak mi się zdaje, nie rozróżnia autentycznej literatury od, zalewającej księgarnie, "paraliteratury". Na to zjawisko, między innymi, zwracał uwagę Sandor Marai, wielki pisarz węgierski. Dla niego, ale także dla mnie, literatura to przede wszystkim opis autentycznych losów ludzkich.