Bartosz Staszczyszyn: Co roku organizujecie dziesiątki koncertów i spektakli teatralnych, liczne wystawy i filmowe retrospektywy na najważniejszych festiwalach w Korei, Japonii, Hongkongu, Indiach i Chinach. Po co polska kultura jest w Azji?
Marcin Jacoby: Dla różnorodności. Polska przez wiele lat była skoncentrowana na Europie i na relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. A świat poszedł do przodu, sytuacja geopolityczna i kulturalna diametralnie się zmieniła. Jeśli chcemy wpływać na to, jak postrzega się na świecie nasz kraj i kulturę, nie możemy ignorować Azji.
A co dziś Azjaci wiedzą o Polsce?
Azja jest bardzo różnorodna, więc i wiedza o Polsce jest zróżnicowana - nie tylko w konkretnych krajach, ale nawet w sąsiednich regionach Chin czy Indii. Są miejsca, gdzie sporo się o Polsce mówi, a są też takie, gdzie nasz kraj jest zupełnie nieznany. Na przykład w Chinach polska kultura wciąż bywa kojarzona z tym, co przekazywała komuna w latach 50., gdy istniała prężna wymiana między oboma krajami. Starsi ludzie wciąż pamiętają tamtych artystów. Naszym zadaniem jest pokazać im, jak bardzo się zmieniliśmy.
Zmienia się też sam azjatycki rynek.
Dawniej prym w kulturze wiodły Japonia i Hongkong. Ale w ostatniej dekadzie Korea zainwestowała w kulturę ogromne pieniądze, pojawiło się mnóstwo festiwali i świetne sale koncertowe, a środek ciężkości przesunął się w stronę Seulu.
W Chinach nie mamy do czynienia z organicznym rozwojem, ale z dynamicznym otwarciem na świat. Dzieje się tam mnóstwo rzeczy i wszystko dzieje się jednocześnie. To dziś prawdziwy Dziki Zachód w kulturze - powstają ogromne festiwale z wielkimi budżetami i światowymi gwiazdami, ale po roku znikają z mapy. Nowopowstałe sale koncertowe dopiero uczą się programowania swoich działań. Jeszcze z dziesięć lat trzeba będzie poczekać, aż ten rynek okrzepnie.
Kim są odbiorcy polskiej kultury?
Naszej oferty nie kierujemy do każdego w Azji. Chiny liczące 1,6 miliarda mieszkańców czy potężne Indie to są morza, w których nasz Projekt Azja jest ledwie kropelką. Chcemy trafiać do ludzi, którzy już coś wiedzą o kulturze, wpisywać się w istniejącą tkankę społeczną. Nie stać nas na to, by działać na prowincji i w miejscach, gdzie ludzie uczestnictwa w kulturze dopiero się uczą.
W każdym regionie strategia jest inna. W Chinach czy Indiach odwołujemy się do elit. W Japonii, Korei czy Hongkongu, gdzie rynki kulturalne są nasycone, a publiczność - wyrobiona i stabilna, odwołujemy się do nieco szerszej publiczności, podobnej do tej z Zachodniej Europy.
W każdym kraju najpierw myślimy o tym, co chcemy osiągnąć, a dopiero później - co chcemy powiedzieć i z kim powinniśmy rozmawiać. W Chinach ze względu na specyficzny ustrój musimy mieć kilka twarzy: ściskamy dłonie decydentom partyjnym, a jednocześnie współpracujemy z artystami, którzy nie mają żadnych związków z władza, albo wręcz nie chcą ich mieć. Szukamy dróg do wszystkich interesujących nas środowisk.
Trudno jest się przebić?
Nie mamy licznej kadry, ludzi na miejscu ani wielkiego budżetu. Kiedy zaczynałem jesienią 2008 roku, byłem sam. Z czasem zatrudniłem koleżankę sinolożkę, Anię Włodarczyk. Ania dziś mieszka w Japonii, ale z daleka prowadzi naszą stronę internetową. Zastąpiła ją inna sinolożka, Agnieszka Walulik. Nasza praca rozszerzała się na kolejne kraje i dziś mamy w pięcioosobowym zespole także japonistkę – Agatę Opiekę i koreanistkę – Ewę Paszkowicz. Do tego dochodzi Karol Templewicz zajmujący się Indiami. I tak w piątkę obsługujemy trzy miliardy potencjalnych użytkowników.
Co roku wysyłamy do Azji od 100 do 300 artystów i organizujemy kilkadziesiąt wydarzeń. Unikamy działań, które angażowałyby wielką machinę urzędniczą. Stawiamy na pracę u podstaw. Współpracujemy z dyrektorami najważniejszych azjatyckich festiwali i szefami największych sal koncertowych. Przedstawiamy im naszą ofertę, zapraszamy do Polski, rozmawiamy. Zwykle prowadzi to do wspólnych projektów. Dzięki tej pracy w tym roku odbędą się w Chinach dwie potężne wystawy: polskiej sztuki dawnej i sztuki współczesnej, obie w największych i najbardziej prestiżowych chińskich muzeach. Takie wydarzenia zmieniają historię naszych relacji kulturalnych.