Można powiedzieć szerzej, że jest to element wspólny dla sztuki europejskiej, ponieważ dostrzegamy taką postawę również w sposobie pracy kuratorów starego kontynentu. W USA prezentowane są przeciwstawne postawy artystyczne, ma się poczucie, że w sztuce wszystko jest możliwe, niełatwo określić, jaki panuje trend w danym momencie, więc trudno jednoznacznie określić sztukę amerykańską początku XXI wieku.
Dlatego opinie, że nasza wystawa w ms2 jest "amerykańska" ciekawią mnie, ale nie do końca rozumiem, co to oznacza? Czy to komplement, czy zarzut? Co się za tym kryje? Spójrzmy na moją pracę "Ewolucja wiosła", gdzie połączyłam dwa konkretne przedmioty, wykonane w określonym miejscu i określonym celu, ze swobodnie zebranymi przedmiotami bez nadawania im powagi dzieła, aby stworzyć coś na kształt obrazu dziwnej ewolucji. Myślę, że takie artystyczne podejście na luzie częściej spotykane jest jednak w Nowym Jorku niż w Europie.
C. T.: Oczywiście, rzecz nie w tym, żeby wszystko porównywać do Nowego Jorku. Bardziej chodzi o zwrócenie uwagi, jak trudne dla Europejczyka jest wejście i ustosunkowanie się do tej różnorodności postaw, zarówno w sztuce, jak i krytyce amerykańskiej, gdzie nie ma żadnego kodu czy systemu, do którego można by się odnieść. Artyści europejscy, przyjeżdżając do Stanów są zachwyceni tą swobodą, ale i pogubieni.
Rzeczywiście można odnieść wrażenie, że sztuka w Polsce jest traktowana z wielką powagą. W Waszych pracach widoczna jest lekkość i świeżość myślenia, poszerzania horyzontów, przekraczania granic, zabawy konwencjami.
JM: Żyjemy poza krajem dość długo, wiele granic musieliśmy przekroczyć. Percepcja sztuki w poszczególnych krajach jest bardzo różna, a reakcje na te same prace odmienne, czasami wręcz przeciwstawne.
C. T.: Zastanawiam się, czy udało nam się tą wystawą nawiązać dialog z polskim odbiorcą. Czy będzie tak, że po demontażu zginie w magazynach? Rozmawiając z krytykami, często słyszeliśmy, że ekspozycja bardzo im się podoba, jednak musimy bardziej zabiegać, aby zaistnieć w środowisku polskim. Zależy nam na nawiązaniu dialogu artystycznego...
Projekt zrealizowany na Biennale w Wenecji jest chyba taką próbą. Z jednej strony ściśle nawiązuje do tradycji polskiej, z drugiej to kontynuacja Waszych wcześniejszych realizacji, "przekraczanie granic" nie tylko w sensie geograficznym.
JM: Projekt wenecki jest dla nas konsekwentną kontynuacją indywidualnych postaw artystycznych. Dla obojga z nas z innego powodu. W twórczości C. T. od dawna pojawiało się zainteresowanie eksperymentem filmowym.
C.T.: W Wenecji pokażemy film dokumentujący inscenizacje "Halki" Stanisława Moniuszki, zrealizowany w "naturalnym środowisku" haitańskiej wioski Cazale, gdzie żyją potomkowie polskich legionistów. Kluczem była dokumentacja tego wydarzenia, zarejestrowana bez powtórzeń, "uchwycona tu i teraz". Ważnym elementem jest tu zabawa formą filmową. Pracujemy z czterema kamerami, próbujemy wymazać linię podziału pomiędzy publicznością a widownią, stworzyć panoramę nieomal 360 stopni.
Sam projekt zrodził się z inspiracji fabułą "Fitzcarraldo" Wernera Herzoga, opartej na utopijnej wizji zbudowania opery w sercu dżungli Ameryki Południowej. Pierwotna koncepcja zrodziła się 4 lub 5 lat temu. Chcieliśmy wówczas zbudować na wzór amerykański kino typu "drive in" przy Autostradzie Transamazońskiej, drodze łączącej przeciwległe brzegi Ameryki Południowej, biegnącej przez serce dżungli. Naszą ideą było utworzenie tam instytucji na wzór nowojorskiego archiwum filmów awangardy. Z różnych powodów realizacja nie doszła do skutku.