Cofnijmy się do początków. Przypominasz punkowe korzenie warszawskiego hip-hopu, czyli cykl imprez "Rap Club" organizowanych przez Kelnera z Deutera. Biorąc pod uwagę też na przykład to, że Skandal z Dezertera organizował pierwsze rave'y w Warszawie, okazuje się, że pojawienie się tych wszystkich nowych gatunków w Polsce na przełomie lat 80. i 90. wiązało się w jakiś sposób ze sceną punkową. Ale czy to miało w ogóle jakiś wpływ na to, jak ta scena później się uformowała, czy były to na tyle odległe początki, że pozostają tylko przypisem do dziejów gatunku?
Wydaje mi się, że jest to bardziej przypis. Zależało mi na tym, żeby nakreślić te początki, ale też chciałem dobitnie zaznaczyć, że Kazik czy Deuter to nie jest do końca rap. Jest to dialogowanie z pewną formą – nieco bardziej poważne niż to, co Andrzej Korzyński robił z Frankiem Kimono – ale wydaje mi się, że o tym, czy ktoś jest raperem, decyduje przede wszystkim to, czy rzeczonym raperem się mianuje, a zaraz za tym – świadomość tej kultury. Myślę, że łączenie punka z rapem wynikało przede wszystkim z dziennikarskiej recepcji tamtego czasu, która była bardzo rockistowska. Zresztą, to były dość naturalne skojarzenia, bo bunt, antysystemowość i tak dalej. Środowisko rapowe jednak mocno się od tego odżegnywało – przywołuję w książce artykuł DJ Volta z miesięcznika "Klan", w którym jednoznacznie stwierdzał, że "rap to nie jest nowy punk".
Przez swój hip-hopowy wychów późno odrobiłem lekcje z najntisowego punk rocka i rzeczywiście było w nim sporo głosów sprzeciwu wobec tego, co działo się wówczas w naszym kraju. Ale punk w tym czasie stracił już monopol na walkę z systemem. My, dzieci końca lat 70. i początku 80., mieliśmy to szczęście – czy nieszczęście – że mogliśmy zerwać z muzyką pokolenia swoich rodziców, bo pojawiły się nowe gatunki. Dzisiejsze dzieciaki tego nie mają i myślę, że stąd wynika spora część tych wszystkich gadek o tym, że kiedyś to był prawdziwy hip-hop, a teraz to już nie. Mój ojciec słuchał głównie poezji śpiewanej (której wrażliwość do dziś jest mi zupełnie obca) i szerokiego spektrum rocka, w tym trochę punka. I nawet na te rzeczy, które dziś są dla mnie ważne (np. Siekierę, która jest jednym z najważniejszych zespołów mojego dorosłego życia), wtedy reagowałem mówiąc: "weź, ja nie chcę tego słuchać, ja mam swój rap, ja mam elektronikę". Mogłem odciąć się grubą kreską od tego, co było wcześniej i wydaje mi się, że naprawdę spora część młodych ludzi wtedy to zrobiła. Wiele osób, które miało korzenie punkowe czy hardcorowe, gdy przesiadali się na ten "piąty element polskiego hip-hopu", czyli deskorolkę i później szli dalej w rap, to oczywiście wynosili z tych scen pewien etos, ale już swój styl, język, brzmienie i wrażliwość mieli zupełnie nową.
A druga rzecz jest taka, że Kelner, Skandal czy chociażby Wiktor Skok, to były bardzo wolnościowe punki, a te środowiska w całej swojej masie takie nie były – wiele w nich było własnoręcznie budowanych murów i wyznaczania granic tego co można, a czego nie. Jak zresztą na każdej innej scenie.
Piszesz: "Zanim rap wyparł się innych elementów nowojorskiej kultury bądź też wziął z nimi rozbrat, w Warszawie był hip-hop. I deskorolka". Na początku książki wspominasz o pierwszych ekipach graficiarskich czy modzie na breakdance pod koniec PRL-u, potem ten temat znika. Chciałbym zapytać o to wyparcie się, czy to nie za mocne słowo? Rap w Polsce najbardziej urósł w siłę z tych wszystkich elementów kultury hip-hopowej, breakdance chyba rzeczywiście w pewnym momencie wyszedł z mody, ale np. odniesień graficiarskich zawsze było sporo w rapowych tekstach.