Historia jazzowej improwizacji toczyła się szybko. Obok gwiazd na proscenium pojawiły się formacje freejazzowe improwizujące zbiorowo. Szkielet, którym dawniej był standard o określonej liczbie taktów i zdefiniowanej harmonii stawał się teraz mniej uchwytny dla słuchacza. Muzyka stawała się ciągłym wzajemnym nasłuchiwaniem się, reagowaniem, plastycznym formowaniem wspólnego brzmienia. Ornette Coleman budził z początku przerażenie swoją praktyką swobodnej improwizacji. Nie ułatwiano mu życia, ale wytrzymał i dziś słuchamy go jak klasyka. Wspólne improwizacje sprzyjały długoletniej współpracy muzyków, powstały wspaniałe zespoły grające z sobą przez dziesięciolecia, jak Sun Ra Archestra, których pojawienie się przed laty na Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu wspominam jako jedno z największych muzycznych przeżyć. Słyszałem muzykę, której serce wędrowało pod powierzchnią, która wytryskiwała nagle z tego czy innego miejsca w gęsto tkanej sieci muzycznych dialogów i napięć. Kiedy zmarł Sun Ra jego orkiestra grała dalej, jakby niosła ją siła samej muzyki, kiedy już niewiele siły zostało w starszych panach wychodzących na scenę chwiejnym krokiem. W ten sposób to, co najbardziej ulotne, czyli muzyczna improwizacja, stała się twardą opoką, mocniejszą niż życie.
Wielu z nostalgią wspomina dawny jazz, który ma swoich wybitnych strażników jak Winton Marsalis, lecz znika z publicznej przestrzeni. Wspominam koncert Vanguard Orchestra sprzed ponad dwóch lat, w szczęśliwszych przedpandemicznych czasach. W ich macierzystym klubie, sławnym Village Vanguard, szef orkiestry wspominał w przerwach pomiędzy utworami dawne wyjazdy na festiwale w Montreaux. Przybierał żartobliwy i autoironiczny ton dziadka wspominającego "stare dobre czasy”, ale przecież słychać było prawdziwy smutek. Jazz przemija. Jakkolwiek wspaniałą muzykę tworzy się dzisiaj, nie ma ona dawnego tła społecznego. Punkt ciężkości gdzieś się przesunął, jazz stał się koneserski, podtrzymujący tradycję, lojalny bardziej wobec niej niż wobec żywej publiczności, która rozproszyła się wybierając inne inspiracje. Publiczność danego typu muzyki rezonuje, wymusza dalszy muzyczny bieg. Ale miłośnicy jazzu nie wiedzą już co mielibyśmy wymuszać. Przy stolikach Village Vanguard kobiety i mężczyźni w starszym wieku nad kieliszkami białego wina oraz grupa młodych Chińczyków z kolorowymi plecakami, eksplorujący kulturę Nowego Jorku w ramach studenckich wakacji.
Ale przecież, pomimo tych przemian improwizacja ma się świetnie, przeszła do innych stylów i nawet w klasycznym wykształceniu muzycznym wydaje się odgrywać większą rolę niż dawniej (specjalności jazzowe w konserwatoriach muzycznych). To, co wydawało się egzotyką i poruszaniem się po krawędzi muzycznej formy, stało się samą jej istotą. Dziś o wiele częściej niż określenie "jazz" spotyka się wyrażenie o szerszym znaczeniu "muzyka improwizowana" i to może najważniejsze jazzowe dziedzictwo – nie ten czy ów styl, lecz duch improwizacji.
Zresztą improwizacja nigdy nie zniknęła z praktyk muzycznych, zmieniała tylko miejsce. Improwizowali wielcy wirtuozi jak Paganini czy Liszt, improwizowano na salonach, gdzie było też miejsce dla amatorów. Pozostały we wspomnieniach popisy fortepianowe Fryderyka Nietzschego, autora dzieła "O pochodzeniu tragedii z ducha muzyki". W niemniejszym stopniu zachwyca fragment z "Silva rerum" Mieczysława Grydzewskiego o pewnym przyjęciu, na którym Stanisław Przybyszewski improwizował na temat Te Deum.
Źródło inwencji
Mal Waldron, 1999, fot. Frans Schellekens / Getty ImagesNie daje spokoju postawione już pytanie: Jakie jest źródło improwizacji? Czy jest biegłością w posługiwaniu się regułami? Czy jest czystą ekspresją życia lub ducha? Kreacją nowych zmysłowych i formalnych bytów? Czasem wydaje się, jakby improwizacja sprowadzała się do czystego panowania nad czasem jak w powtarzających się motywach składających się na solowe partie Mala Waldrona, pianisty towarzyszącego przez lata Erickowi Dolphy’emu. Waldron przedstawiał monotonne z pozoru powtórzenia, które za sprawa precyzji i spokoju graniczącego z jakimś kosmicznym rytmem nabierały wzniosłości i uczuciowej pełni.
Improwizacja zdaje się czasem porywać muzyka, choć przecież w nim ma początek. Jak wyznał przedwcześnie zmarły, nieżyjący już jazzman Thomas Chapin:
W grze chodzi o zmianę stanu umysłu, o przemieszczenie zwykłego ja. Zauważyłem, że kiedy gram, to jest tak, jakby kontrolę przejmowała całkiem inna osoba, ktoś, z kim nie mam na co dzień do czynienia, ale wiem, że jest we mnie. Próbuję sprawić, by dokonało się to przejęcie kontroli, staram się nie oddawać świadomemu myśleniu. Przygotowuję tylko odpowiednie warunki: opanowanie instrumentu, wyznaczenie ogólnej struktury, aby otworzyć pewne połączenie i kiedy jest już otwarte przejmuje kontrolę ta inna osoba.
Filozofowie nie są zachwyceni słysząc takie słowa. Czym bowiem jest owo przemieszczenie ja, czym jest inna osoba we mnie? Zawodzi tu każda próba rzeczowej interpretacji, racjonalnego wyjaśnienia. Ale opisy stanów ducha nie są metafizyką, pojawiają się tu obiekty umowne, bez pretensji do wyraźnego istnienia; są one jak drogowskazy wskazujące doświadczenie, a nie wyjaśniające je.
Duchowość, czysty czas, stan pochłonięcia przez nieznane siły, wszystko to otacza muzyczne improwizacje, lecz może tu niepostrzeżenie dochodzić do petryfikacji słów czy idei jak to widzimy na przykładzie amerykańskiego kościoła pod wezwaniem Johna Coltrane’a. Trudno się ludziom oprzeć pokusie zamykania tego, co nieuchwytne w słowach i rytuałach. Ale z drugiej strony, słowa mają też własne organiczne życie i w ustach biegłych mówców staja się wdzięczną plastyczną materią improwizacji. Kto nie słyszał o olśniewającym. "pojedynku" improwizacyjnym pomiędzy Juliuszem Słowackim i Adamem Mickiewiczem, kiedy to „na imieniny Mickiewicza improwizował Słowacki, sypiąc mu pochwałę najzręczniejszą, najgodniejszą z pochwał. Mickiewicz mu odimprowizował. Był natchniony dobrze, miał szampana w głowie niemało. Wszyscy się spłakali”. Przytaczam te przeniknięte zapałem zdania za listem z 1841 roku Leonarda Niedźwieckiego do Piotra Falkenhagen-Zaleskiego, który przytacza Leon Płoszewski w Pamiętniku Biblioteki Kórnickiej z 1958 roku.
Pojedynki poetów, pojedynki jazzmanów. Uporczywie powraca tu element ambicji i popisu. I czyż nie należą do tej same kategorii dzisiejsze pojedynki freestylowe albo zdobywający coraz większą popularność teatr improwizowany? W tych tworzonych na bieżąco formach jest coś z ducha naszych czasów. Rozchwiana teraźniejszość nie da się opisać. Odpowiedź na męczące pytania nie mieści się w umyśle, lecz wylewa z niego na zewnątrz; myśli i słowa przeradzają się w performatywne gesty - rzucenie się w nadchodzącą chwilę. Opis, diagnoza refleksja ustępują przed deklaracją postawy, tworzeniem czynu, zbuntowanego gestu, niejasnej choć szczerej obietnicy.