"Rewers", zdjęcie z planu filmowego, © PWSFTviT
W polskim kinie to był naprawdę całkiem niezły rok. Z różnych zresztą powodów. Pojawiło się parę znaczących debiutów, paru niedawnych debiutantów potwierdziło swoją klasę, a i mistrzowie nie zasypiali gruszek w popiele, choć, zaznaczmy od razu, czynili to z różnym skutkiem. W 2009 roku polskie kino zdecydowanie zyskało na formie, objawiły się też w nim nowe, nieczęsto dotąd spotykane treści. Te ostatnie związane przede wszystkim z przeszłością. W dwadzieścia lat po odzyskaniu przez nasz kraj wolności polskie kino zaczęło się bowiem wreszcie rozliczać z Peerelem. I to nie tylko po to, by wywabiać jakieś czarne plamy i oddawać komuś sprawiedliwość dziejową. Polskie kino najwyraźniej zaczęło się zastanawiać nad tym, skąd przyszliśmy, by lepiej zrozumieć, kim jesteśmy dziś.
Pośród debiutów największym wydarzeniem był oczywiście Rewers Borysa Lankosza, który na tegorocznym festiwalu w Gdyni zdobył Złote Lwy. I słusznie, bo jest w nim wszystko, co w dobrym filmie być powinno. A więc dopracowany w każdym szczególe scenariusz (Andrzej Bart), doskonałe zdjęcia, głównie czarno-białe, które trudno odróżnić od kadrów wykopiowanych z Kroniki Filmowej (robota Marcina Koszałki), no i jest tu znakomite aktorstwo, szczególnie w wykonaniu pań - Agaty Buzek (nagroda na festiwalu w Gdyni za pierwszoplanową rolę kobiecą), Krystyny Jandy i Anny Polony. Choć i Marcin Dorociński jako ubek próbujący zwerbować do współpracy główną bohaterkę, zakompleksioną starą pannę z pewnego wydawnictwa, też gra tutaj wyśmienicie (w Gdyni nagroda za męską rolę drugoplanową). Film, którego akcja rozgrywa się na początku lat 50. ubiegłego wieku, a więc w czasach stalinowskich, pokazuje jakby drugą stronę medalu ponurych wydarzeń znanych choćby ze szkolnych podręczników historii. Czyni to przy tym w tonacji komediowej, zgrabnie łącząc czarny humor w stylu braci Coen z anegdotą jakby wyjętą wprost z Arszeniku i starych koronek Franka Capry. Zresztą od strony reżyserskiej to przykład naprawdę koronkowej roboty. A że nie ma w Rewersie martyrologii? Na tym właśnie polega wpisana niejako już w sam tytuł przekora tego obrazu.
Perfekcyjna forma i precyzyjna narracja. Jak dotąd nie były to główne atuty naszych startujących w fabułach debiutantów. A tu proszę, taka zmiana... Zaskoczenie jest tym większe, że Rewers nie jest tutaj wyjątkiem, czego dowodem jest choćby Zero Pawła Borowskiego. Ten malarz, rysownik, autor filmów animowanych i pracownik agencji reklamowej w jednej osobie skomponował swój wielowątkowy film na kształt muzycznego ronda, gdzie historie kilkunastu osób, m.in. biznesmena, prywatnego detektywa, taksówkarza i aktorki porno, rozwijają się, płyną i zazębiają ze sobą, by w końcu wrócić do punktu wyjścia i się "wyzerować". Akcja toczy się tutaj współcześnie w dużej aglomeracji, często w zimnych nowoczesnych wnętrzach. Sam film jest również jakby wystudzony emocjonalnie, choć często mówi o zdarzeniach wręcz traumatycznych. Skąd ten chłód w wielkim mieście? Borowski zdaje się uważać, że jest on na stałe wpisany w otaczający nas świat, w którym coraz więcej jest pustki, a coraz mniej prawdziwych uczuć. I ta diagnoza ma wymiar jak najbardziej uniwersalny, jest zrozumiała tak dla Polaka, jak i dla Amerykanina czy Francuza. Klimatolodzy wprawdzie twierdzą, że lody topnieją, ale na pewno nie te pomiędzy ludźmi.
Kiedyś przed laty, gdy wśród polskiej widowni wielkie triumfy święciły Psy, Andrzej Wajda mówiąc o ich reżyserze, przyznał, że Władysław Pasikowski wie o publiczności coś, co nie jest dane wiedzieć jemu samemu. Dzisiaj podobną uwagę niejeden mistrz mógłby poczynić pod adresem 29-letniej debiutantki Katarzyny Rosłaniec. Jej Galerianki w ciągu trzech miesięcy zobaczyło bowiem ponad pół miliona widzów. Jeszcze do niedawna frekwencja tego rzędu była zarezerwowana prawie wyłącznie dla komedii romantycznych i ekranizacji szkolnych lektur. A Galerianki to przecież dramat obyczajowy. Opowieść o włóczących się po wielkich galeriach handlowych gimnazjalistkach, które szukają tam starszych facetów, gotowych za "usługę" natury seksualnej kupić im jeansy lub choćby kolorową przepaskę do włosów. Powiedzmy sobie od razu, że nie jest to film wybitny: młoda reżyserka niepotrzebnie starała się wcisnąć swoją historię w dość ograne fabularne klisze i zamknąć ją namolną dydaktyczną klamrą. Jednocześnie jednak warto zauważyć, że ta debiutantka potrafiła ujawnić prawdę o wstydliwym kawałku naszej rzeczywistości, której przedtem w polskim kinie nikt nie pokazywał. Liczba widzów na Galeriankach najlepiej chyba świadczy o tym, że ta prawda była komuś potrzebna i że ktoś na nią czekał.
Lankosz, Borowski, Rosłaniec to niejako debiutanci z natury rzeczy. Ale w 2009 roku swoje pierwsze kroki w fabule, jakby przy okazji, postawili też reżyserzy mający znaczący dorobek w innych dziedzinach kina. Choćby Piotr Dumała, znakomity twórca filmów animowanych, który na ostatnim festiwalu w Gdyni zaprezentował eksperymentalny Las (Nagroda Specjalna Jury za szczególne wartości artystyczne), który mógłby nosić tytuł "Wszystko o moim ojcu". To film zrodzony z bardzo osobistych doświadczeń reżysera, w którym poetycka metafora dość ryzykownie zostaje zestawiona z obrazami o zdecydowanie naturalistycznym charakterze. Reżyserowi udaje się jednak zachować równowagę między umownością a dosłownością i stworzyć poruszającą wizję "strefy przejścia", gdzie wszystko się kończy i coś, być może, zaczyna. Tak "plastycznie" o umieraniu nie mówił jeszcze w naszym kinie nikt.
W tym roku w kinach pojawił się też fabularny debiut Jacka Bławuta - Jeszcze nie wieczór (film, którego akcja toczy się w Domu Aktora Weterana, rok wcześniej zdobył Srebrne Lwy na festiwalu w Gdyni). Doświadczony operator i autor świetnych filmów dokumentalnym zręcznie łączy tu fikcję z zapisem rejestrującym. Z jednej strony więc Jeszcze nie wieczór jest hołdem złożonym nestorom polskich scen teatralnych i filmowych planów, z drugiej zaś to próba zmierzenia się z tematem upływającego czasu. W końcu aktorzy niejako z racji samego swego zawodu własnym ciałem i twarzą zaświadczają, jak przemija postać świata. Jacek Bławut w swoim filmie owo przemijanie pokazuje taktownie i z humorem. A że robi to w konwencji nieco laurkowej? Mnie akurat ta konwencja nie przeszkadza.
W 2009 roku, a więc w dwa lata po realizacji, na kinowe ekrany trafił wreszcie także debiut fabularny Dariusza Jabłońskiego (dokumentalista i producent), będący ekranizacją Opowieści galicyjskich Andrzeja Stasiuka. I jest to adaptacja w sumie trafiona. W Winie truskawkowym, bo taki tytuł film nosi, na wyróżnienie zasługują zwłaszcza zdjęcia Tomasza Michałowskiego i muzyka Michała Lorenca, a także kreacja Jiříego Macháčka w roli policjanta z Warszawy, który przed życiową traumą uciekł aż pod słowacką granicę. Można wprawdzie do tego obrazu zgłosić również wiele zastrzeżeń - niektóre sekwencje są tu wyraźnie "puszczone", inne niezbyt dobitnie spuentowane, a inne znów przegadane - ale Jabłońskiemu udało się pokazać region pogranicza jako krainę nieoczywistą, gdzie, wedle Stasiuka, przestrzeni jest jakby więcej niżby na to wskazywała geografia. Jabłoński potrafił uchwycić ten "przestrzenny" naddatek mityczny. Jak choćby już w scenie, w której czterech facetów w wigilijną noc zamiast kolędy śpiewa Beatę Janusza Laskowskiego.
Debiuty debiutami (a wymienić by tu jeszcze można nazbyt histeryczną Moją krew Marcina Wrony i mocno przeszarżowaną komedię Operacja Dunaj Jacka Głomba), ale podobno największym sprawdzianem dla reżysera jest zawsze jego drugi film. Z pewnością celująco ten sprawdzian zdał Wojciech Smarzowski, którego Dom zły śmiało można uznać za najwybitniejszy polski film roku 2009 (na festiwalu w Gdyni dostał nagrody za reżyserię, scenariusz i montaż). Smarzowski, podobnie jak Lankosz, również sięga do przeszłości, w tym wypadku do przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, ale już nie po to, by bawić. W Domu złym nie idzie bowiem, tak jak w Rewersie, o czarny humor, a o czarną rozpacz. Historia potwornej zbrodni popełnionej w bieszczadzkiej wsi oraz prowadzonego w jej sprawie milicyjnego śledztwa jest tutaj wszak pretekstem do pokazania - i to w naturalistycznym trybie - piekła, jakim był Peerel. Z punktu widzenia treści jest to z pewnością opowieść "lokalna", ale dopracowana w każdym szczególe forma artystyczna - ta gęstość filmowej materii i wielość planów! - nadaje jej wymiar uniwersalny. Spora w tym również zasługa aktorów, którym Smarzowski jak niegdyś w debiutanckim Weselu kolejny raz stworzył fantastyczne pole do popisu, a ci tę szansę w pełni wykorzystali, by wymienić tylko Arkadiusza Jakubika, Mariana Dziędziela czy Bartłomieja Topę. Nie do przecenienia są też zdjęcia Krzysztofa Ptaka (Srebrna Żaba na ostatnim Camerimage), które nadają filmowemu przekazowi niezwykłą sensualną intensywność. Wrażenie robi zwłaszcza końcowe ujęcie, pokazujące z góry swego rodzaju krajobraz po bitwie zła z mniejszym złem. Aż trudno nie zapytać, kto na to peerelowskie pobojowisko tak patrzy z wysoka.
Biorąc pod uwagę czas akcji, trzeba oczywiście uznać Dom zły za film historyczny. Ale tylko w jakimś sensie. Jego tematem w równym stopniu jest bowiem przeszłość jak i teraźniejszość. Smarzowski przywołując obraz tzw. Polski Ludowej, próbuje nam uzmysłowić, że tamta nierzeczywistość, chcemy tego czy nie, wciąż się odciska na rzeczywistości obecnej. I że tej peerelowskiej smugi cienia prędko się nie pozbędziemy. Świadomość tego faktu w coraz większym stopniu staje się udziałem całego polskiego kina, które po 1989 roku doznało jakby amnezji i zapomniało o takim bycie jak PRL (stare komedie Stanisława Barei zdawały się w całości wyczerpywać temat). Dopiero w ubiegłym roku Michał Rosa swoją Rysą (nagroda dla najlepszego filmu na tegorocznym International Art House Film Festival w Batumi) przywrócił naszemu filmowi pamięć krótkotrwałą, pokazując, że bez rozliczenia się z naszym wczoraj, nasze dziś ciągle skazane będzie na moralną nieprzejrzystość. Teraz za Michałem Rosą poszli inni. Ba, można już nawet mówić o rozrachunkowym nurcie w polskim kinie. Dom zły jest tu tylko jednym z dowodów.
Rozliczając się z przeszłością nasi filmowcy stosują oczywiście różne strategie. Jedni twórcy, jak Ryszard Bugajski, wyrównują rachunki krzywd i budują filmowe pomniki zapoznanym bohaterom (Generał Nil), inni, jak Feliks Falk, posługując się formami kina gatunkowego, próbują nam uświadomić, że nic nigdy nie jest tylko albo czarne, albo białe (Enen). Jedni, jak Rafał Wieczyński, starają się w formule historycznego plakatu uczłowieczać "świętych" i przybliżać ich postaci wrażliwości współczesnego, zwłaszcza młodego, widza (Popiełuszko. Wolność jest w nas), inni, jak Janusz Morgenstern, posiłkując się poetyką opowieści heroikomicznej, demistyfikują "miejskie legendy" związane z polską konspirą (Mniejsze zło). A jest jeszcze bezpretensjonalne Wszystko co kocham Jacka Borcucha, gdzie rzeczywistość stanu wojennego stanowi tło dla nostalgicznej opowieści o dorastaniu młodych ludzi do miłości, buntu i muzyki (film znajdzie się w kinach na początku 2010 roku). W tym miejscu trzeba otwarcie powiedzieć, że owa różnorodność w podejściu naszych reżyserów do przeszłości naprawdę budzi uznanie. Zwłaszcza że filmy, o których wyżej mowa, przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie można do nich zgłaszać, reprezentują w sumie całkiem solidne kino (na wyróżnienie zasługuje szczególnie obraz Bugajskiego).
Wróćmy na chwilę jeszcze do "próby" drugiego filmu. Jak już wspomniałem, znakomicie przeszedł przez nią Smarzowski, całkiem udanie zaliczył ją też Maciej Pieprzyca swoimi śląskimi Drzazgami. W kategorii "filmów drugich" w 2009 roku najgłośniej wszakże chyba jednak było o Wojnie polsko-ruskiej Xawerego Żuławskiego nakręconej na podstawie powieści Doroty Masłowskiej. Produkcja ta cieszyła się dużym powodzeniem u widzów, została też doceniona na festiwalu w Gdyni, gdzie zdobyła Srebrne Lwy i nagrodę za dźwięk, a odtwórca roli głównej, Borys Szyc, został uznany za najlepszego aktora. Czy jest to film udany? Reżyserowi z pewnością nie można odmówić sprawności realizacyjnej. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że jego, tak efektowne od strony wizualnej, dzieło jest dziwnie puste, jeśli chodzi o treść. Ma w sobie coś z przestylizowanej wydmuszki. Może dlatego, że Żuławskiemu udało się w miarę wiernie przenieść na ekran fabułę powieści Masłowskiej, ale z oddaniem ducha utworu miał już problemy. A istota prozy Masłowskiej zawiera się nie w akcji a w narracji. Czyli w zabawie językiem. Ten język zaś u Żuławskiego brzmi bardzo dosłownie i cokolwiek anachronicznie.
Ton polskiemu kinu w 2009 roku bez wątpienia nadawali debiutanci i reżyserzy średniej generacji. I to musi napawać optymizmem. Ale twórcy dojrzali też nie dali o sobie zapomnieć. Wydarzeniem była zwłaszcza premiera Tataraku, bo każdy film Andrzeja Wajdy siłą rzeczy jest wydarzeniem. Zwłaszcza że twórca powrócił niejako do źródeł, czyli do opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza, które adaptował niegdyś wręcz kongenialnie, by wspomnieć tu tylko o Pannach z Wilka. W Tataraku reżyser próbował połączyć ze sobą Iwaszkiewiczowską opowieść o śmierci z bardzo osobistym monologiem Krystyny Jandy o umieraniu swojego męża. Z jednej strony mamy więc tu do czynienia z czystą fikcją, z drugiej zaś z dotykalną i dotkliwą materią rzeczywistości. Te dwa plany nie złożyły się jednak w filmie w spójną całość, funkcjonują w nim jakby oddzielnie, nie komentując się wzajemnie ani nie dopełniając. Poza tym miejscami chybiona, bo nazbyt wystudiowana, inscenizacja sprawia, że w Tataraku prawda autentycznego przeżycia nie przekłada się na prawdę ekranową. Tak przynajmniej uważa piszący te słowa, któremu poczucie obowiązku każe przyznać, że wielu krytyków i recenzentów jest odmiennego zdania, uznając filmowy eksperyment Wajdy za ze wszech miar udany. Świadczy o tym chociażby wręczona reżyserowi na ostatnim festiwalu filmowym w Berlinie Nagroda im. Alfreda Bauera (za wyznaczanie sztuce filmowej nowych perspektyw - więcej...), a także Nagroda FIPRESCI, przyznana Tatarakowi przez krytyków związanych z Europejską Akademią Filmową (więcej...). Wygląda na to, że rzeczywiście najtrudniej jest być prorokiem we własnym kraju...
Nie trzeba być jednak zaraz prorokiem, by za nieudany uznać najnowszy film Jana Jakuba Kolskiego Afonia i pszczoły. Nie ma w nim nawet śladu po magii tak charakterystycznej dla niegdysiejszych obrazów tego reżysera. Jest tylko maniera. Afonia... to po Jasminum kolejny dowód, że Jan Jakub Kolski przechodzi w ostatnich latach kryzys treści. Potrafi opowiadać, ale nie ma nic do powiedzenia. Z Mariuszem Grzegorzkiem sytuacja jest jakby odwrotna, ale skutki są podobne. Jego najnowszy film Jestem twój (był pokazywany na ostatnim festiwalu w Gdyni) też jest do bólu manieryczny.
Omawiając dokonania polskiego kina w roku 2009, nie sposób nie wspomnieć o filmie Agnieszki Holland i Kasi Adamik Janosik. Prawdziwa historia. To całkiem udana produkcja, zwłaszcza że była realizowana w dwóch turach z sześcioletnią przerwą pośrodku. Na szczęście tej przerwy w filmie w ogóle się nie zauważa: naturalizm płynnie splata się tu z poezją a sceny rodzajowe bez zgrzytu mieszają z wizyjnymi, tworząc razem zaskakująco spójną całość. Miejscami niezwykle ujmującą swą plastyczną urodą. Autorkom mimo rozlicznych wysiłków nie udało się jednak uczynić z Janosika współczesnego idola. Widać dzisiejsi widzowie wolą już bohaterów z zupełnie innych bajek.
Janosik powstał w koprodukcji polsko-wegiersko-czesko-slowackiej. I nie był to jedyny film współprodukowany przez Polskę, który w 2009 trafił na polskie ekrany. Koprodukcjami są też Bracia Karamazow Petra Zelenki oraz Tulpan Sergieja Dworcewoja. Oba filmy - zrealizowane jeszcze w 2008 roku - to dzieła znakomite. Pierwszy opowiada o czeskich aktorach, którzy w nowohuckiej fabryce inscenizują dramat według powieści Dostojewskiego, zaś romansowa akcja drugiego toczy się na dalekim kazachskim stepie. Oba - jeden na sposób sceniczny, dugi na sposób egzotyczny - mówią jednak o sprawach dziwnie nam bliskich. Właśnie tu i teraz. Zelenka za Braci Karamazow dostał w tym roku dwie nagrody od Czeskiej Akademii Filmowej. Jedną w kategorii: najlepszy film, drugą w kategorii: najlepszy reżyser. Z kolei Jolanta Dylewska za zdjęcia do Tulpana na tegorocznym festiwalu filmowym w Hongkongu została uhonorowana Asian Film Award.
A jeśli jesteśmy już przy zagranicznych wyróżnieniach, to wspomnijmy jeszcze o Nagrodzie Specjalnej Jury, którą w Swietłogorsku (6. Festiwal Baltic Debuts Film) zdobył Gerwazy Reguła za swoją Drogę do raju, a także o laurach przyznanych w Houston (WorldFest Independent Film Festival) filmowi Jacka Bromskiego U Pana Boga w ogródku (Nagroda Specjalna Jury, nagroda dla najlepszego pełnometrażowego filmu zagranicznego oraz Golden Award za muzykę). Bromski dostał też nagrodę w Nanchang (Golden Rooster and Hundred Flowers Film Festival) za reżyserię filmu U Pana Boga za miedzą. W Moskwie zaś na tegorocznym MFF Mała Moskwa Waldemara Krzystka zdobyła Nagrodę Publiczności, a na Festiwalu Filmów Polskich "Wisła" Specjalną Nagrodę Stowarzyszenia Krytyków Filmowych w Rosji otrzymał Bezmiar sprawiedliwości Wiesława Saniewskiego. Z kolei w Mlada Boleslav (Festiwal Europejskich Filmów Komediowych) Idealny facet dla mojej dziewczyny Tomasza Koneckiego zdobył nagrodę dla najlepszego filmu europejskiego. Trzeba tu również wspomnieć o Nagrodzie Specjalnej, jaką z Międzynarodowego Festiwalu Filmów dla Dzieci w Oulu przywiózł Andrzej Maleszka wyróżniony tam za Magiczne drzewo, a także o festiwalu w Alatri (Saturno International Film Festival), gdzie jedną z głównych nagród zdobył Generał Nil Ryszarda Bugajskiego. Nagrodą Specjalną, tyle że w Les Arcs we Francji (Festiwal Kina Europejskiego), uhonorowane zostały również Świnki Roberta Glińskiego. Warto też przypomnieć, że na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Kobiecych w Zimbabwe nagrodę dla najlepszej aktorki otrzymała Alina Janowska za rolę w filmie Izabeli Szylko Niezawodny system. No i last but not least: film Jacka Borcucha Wszystko, co kocham zakwalifikował się do głównego konkursu festiwalu kina niezależnego w Sundance (więcej...). To pierwszy polski film w konkursie tego słynnego festiwalu.
Autor: Lech Kurpiewski, grudzień 2009