"To był przypadek" – mówi o swoim zainteresowaniu aktorstwem. Miał osiemnaście lat, gdy z dziewczyną pojechał do wrocławskiego Teatru Współczesnego. "Chciałem jej zaimponować, a sobie zrobiłem kuku" – przyznaje. Zdzisław Kuźniar grał "Ja, Feuerbach" Tankreda Dorsta, a oczarowany Lubos postanowił związać się z teatrem.
Wbrew regułom
Do krakowskiej PWST go nie chcieli. "Na egzaminie Anna Polony powiedziała, że mam dziwne stany psychiczne i tak się skończyło moje zdawanie do Krakowa" – mówi w rozmowie z culture.pl. Gdy do Warszawskiej szkoły przyjęto Arkadiusza Janiczka, odpuścił sobie i tamten kierunek. "Doszedłem do wniosku, że skoro jednego rudego już mają, nie ma sensu składać papierów. Kiedy przyśnił mi się profesor Bardini związany wtedy z wrocławskim Przeglądem Piosenki Aktorskiej, postanowiłem zdawać do Wrocławia"”. Przyjęto go z drugim najlepszym wynikiem spośród wszystkich kandydatów.
"W PWST od razu poczułem, że nie jestem akceptowany przez niektórych profesorów. Byłem inny, kanciasty, nie pasowałem do ich wyobrażeń" – przyznawał na łamach "Filmu". "Pewne szlachetne panie, które na scenie ostatni raz stały w 1955 roku, próbowały mi udowodnić, że gra się tak, jak one chcą. Ja chciałem pokazać, że można inaczej. I tak się zaczęło, od konfliktu". "Znamienne, że z mojego roku wywiało wszystkich prymusów albo śliczne i leniwe dziewczęta marzące o serialach i piktorialu w 'Vivie'. Zniknęli. A ja zostałem" – mówił Łukaszowi Maciejewskiemu w "Filmie".
"Na trzecim roku studiów stwierdziłem, że jestem już takim artystą, że muszę mieć jakiś antydoping, żeby przestać tak myśleć. Ile można pić, palić, gadać o sztuce? – mówił w wywiadzie dla Interii. - Poszedłem na boks, trener dziwnie na mnie popatrzył i powiedział: ‘Dobra, jak pan chce, proszę przyjść, poobserwować’".
Nikomu nie przyznał się, że studiuje aktorstwo. Na sali wylewał litry potu, a trenerzy chcieli go włączyć do eksportowego zespołu Gwardii Wrocław. Zostałby profesjonalnym bokserem, gdyby nie trener, Zygmunt Gosiewski, który zobaczył go w "Historii Jakuba" w reżyserii Piotra Cieplaka. "Miałem tam długi monolog z ‘Księgi Eklezjasty’. Podawałem tekst całym sobą, pot kapał ze mnie wiadrami, byłem jak w transie. Po przedstawieniu usłyszałem jednak, że nie mogę boksować zawodowo, żadnych sparingów. Gosiewski nie miał wątpliwości, gdzie jest moje miejsce" – mówił Tomaszowi Bieleni.
Robolska dusza
Na ringu i w teatrze imponował pracowitością. Ale to nie wystarczało. "Z aktorskiego etatu trudno jest wyżyć, więc aby odciążyć rodziców, jeździłem do roboty do Holandii i Niemiec". Pracował na taśmie. "Jestem chłopak ze Śląska. I od dziecka byłem wychowywany w etosie pracy. Na Śląsku liczy się tylko praca. Najlepiej od rana do wieczora" – mówił na łamach "Filmu".
Po studiach otrzymał angaż we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Grał Lowkę w "Zmierzchu" Babla, Merkucja w "Romeo i Julii" Szekspira, Billy’ego w "Kalece z Inishmaan" McDonagha i Alexa w "Nakręcanej pomarańczy" Burgessa. 23 role w 7 lat. Głównie pierwszoplanowe kreacje. Podczas gdy aktorskie portfolio puchło, portfel pozostawał pusty. "Był luty któregośtam roku. 29 dni kalendarzowych w tym trzy poniedziałki, kiedy nie gra się spektakli. W ciągu miesiąca zagrałem 26 spektakli i na rękę wziąłem 1990 złotych" - opowiada.
Po roli Bogusia w "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka w legnickim Teatrze im. Modrzejewskiej, stało się jasne, że Lubos wyrasta na gwiazdę. To w tym spektaklu zobaczył go Grzegorz Jarzyna i zaproponował angaż w modnym TR Warszawa. "Zanim przeniosłem się do Warszawy, nie wychodziłem z teatru - wydawało mi się, że to moja Biblia. Non-stop kontakt z widownią, szlifowanie, kombinowane..." – mówił w wywiadzie dla Interii. W 2005 roku, już w Warszawie wystąpił w "Makbecie" Grzegorza Jarzyny i "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" Przemysława Wojcieszka. Później był "Giovanni" Jarzyny, "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" w reżyserii Przemysława Wojcieszka, "Szewcy u bram" Jana Klaty i "Solaris. Raport" Natalii Korczakowskiej.
"Kiedyś usłyszałem na planie: panie Eryku, pan jest nieformatowalny. Za mocny do telewizji, zbyt wyrazisty w kinie" - mówił Łukaszowi Maciejewskiemu.
Ale kino się o niego upomniało. Były małe role oprychów i dresiarzy. W 2007 roku dostał scenariusz "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną" Jana Jakuba Kolskiego według powieści Doroty Masłowskiej. Miał grać Silnego, do tej roli schudł siedem kilogramów. "Żarłem zupę kapuścianą, śledzie i piłem czerwone wino" – mówił w magazynie "Malemen". 10 dni przed planowanymi zdjęciami prace odwołano. Miesiące przygotowań poszły na marne, a wszystko skończyło się dwumiesięczną depresją. "Woda już dawno przepłynęła. Nie ma tematu" – puentuje po latach.
Nie ma przełomowych momentów
Kiedy przygotowywał się do "Wojny…" otrzymał scenariusz "Boiska bezdomnych" Kasi Adamik.
"Po 20 minutach już wiedziałem. Zobaczyłem temat bezdomności, alkoholizmu, walki o godność, Dworzec Centralny, samo dno...Przejąłem się tą historią, tak po ludzku. Nie wiedziałem co z tego wyjdzie, ale oddzwoniłem i powiedziałem, że bez względu na wszystko muszę w tym zagrać" – opowiadał Tomaszowi Bieleni w portalu Interia.
Chwilę później przyszła propozycja udziału wj "Mojej krwi" Marcina Wrony. Wcielił się w umierającego boksera. Żaden polski aktor nie zagrałby tej roli tak doskonale. Zaangażował się bez reszty. Niewiele brakowało, by przez pracę nad filmem stracił rękę. Podczas jednej ze scen doznał kontuzji – w zmiażdżonej kaletce łokcia zaczęła zbierać się woda. Kiedy po zakończeniu zdjęć wraz z zespołem TR Warszawa poleciał do Nowego Jorku wystawiać "Makbeta", trafił na ostry dyżur. „Po 15 godzinach czekania w brooklyńskim szpitalu rosyjski lekarz uznał, że to sepsa. Badali krew. Nie chciałem operacji z narkozą, bo wieczorem mieliśmy grać spektakl. Dostałem dwie morfiny i cięli mnie na żywo (…) Prawdopodobnie uratowała mnie szkocka whisky” – żartuje.
Za rolę w "Boisku bezdomnych" w 2008 roku w Gdyni dostał Złote Lwy dla najlepszego drugoplanowego aktora, a rok później za rolę w "Mojej krwi" otrzymał nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego dla najlepszego aktora młodego pokolenia. "Nie ma przełomowych momentów – twierdzi z perspektywy czasu. – To zawsze wypadkowa pracy i doświadczeń zbieranych przez lata. Stanisława Celińska wielokrotnie mówiła, że nagrody psują, dają iluzję, że jesteśmy świetni. A to bywa zgubne. Cieszę się z nagród, bo potwierdzają, że mój artystyczny upór ma sens. Ale nie one są najważniejsze".
"W ciągu 10 lat tylu wywiadów nie udzieliłem co po festiwalu w Gdyni"– mówił w jednym z wywiadów. Zainteresowaniu mediów towarzyszyły kolejne propozycje. Była "Wenecja" Jana Jakuba Kolskiego, "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka, "Trick" Jana Hryniaka, "Skrzydlate świnie" Anny Kazejak-Dawid, "Janosik. Historia Prawdziwa" Agnieszki Holland i Kasi Adamik, "Prosto z nieba" Piotra Matwiejczyka, wreszcie – obrazy Smarzowskiego: "Róża" i "Dom zły", gdzie Lubos zagrał jedynego pozytywnego bohatera w całym filmie.