Tyle, że jest to Sycylia godna swojej epoki: bura (określenie Wojciecha Tochmana), PRL-owska, zdemoralizowana. Cyniczna, mała, bezmyślna. Określenia można mnożyć, bo "Nie oświadczam się" – zgodnie z tym, co mówią jej wydawcy – to książka po prostu straszna. Ale w swojej straszności wspaniała.
Pierwszy raz ukazała się w 1981 roku. Okoliczności były takie: w noc wigilijną 1976 roku, tuż po pasterce, we wsi Zrębin w województwie wówczas tarnobrzeskim, a dziś świętokrzyskim, została brutalnie zamordowana 18-letnia ciężarna Krysia, jej mąż Stasio i 12-letni brat Miecio. Zbrodni dokonało czterech mężczyzn na oczach trzydziestu biernych świadków, którzy po zabójstwie ucałowali różaniec i złożyli uroczystą przysięgę, że nigdy nie wyjawią tego, co zobaczyli. Obietnicy przez dłuższy czas dotrzymali.
Wiesław Łuka, wówczas trzydziestoparoletni reporter tygodnika "Prawo i życie", jeździł do Zrębina i okolic przez kilka lat, z bliska obserwował proces, który miał się zakończyć dwoma wyrokami śmierci. Ze zbrodniarzami, świadkami i rodziną ofiar rozmawiał kilkadziesiąt, jeśli nie więcej, razy.
Uparcie – co widać w książce – krążył wokół tematu, dopytywał, przebijał się przez mur milczenia i krętactw. Wiele razy musiał stracić cierpliwość, słysząc wersje wydarzeń niemające wiele wspólnego z prawdą albo przekonujących o swojej niewinności sprawców. Pewnie nie raz wątpił w człowieczeństwo widząc, jak traktowana była potem przez sąsiadów rodzina ofiar. Prawdopodobnie też nie raz zdębiał, jak choćby wtedy, gdy sprawców zbrodni zaczęła nawet bronić babcia zamordowanych.
Wydrążył jednak temat do końca. Choć czy znalazł "wyjaśnienie", które pozwoliłoby objąć te wydarzenia rozumem, to już inna sprawa.
"Nie oświadczam się" to próba rekonstrukcji tego, co wydarzyło się w grudniową noc, wyszarpywana z masy kłamstw i przemilczeń – oskarżeni uparcie deklarują przecież przed sądem, że nie będą się "oświadczać", świadkowie milczą. To, w jaki sposób zginęli Krysia, Stasio i Miecio staje się jednak w miarę jasne już na początku, podobnie jak obrzydliwie błaha przyczyna zbrodni (kradzież kiełbasy na weselu), za którą skrywają się inne, sięgające daleko w przeszłość konflikty między rodzinami katów i ofiar.
Najważniejsze w książce Łuki nie jest jednak wyjaśnienie motywów zbrodni, ale tego, co stało się potem. Jak to możliwe, że podobnie potworne morderstwo zdarzyło się przy biernym współudziale trzydziestu osób, które po tym, jak zobaczyły mordowanie dziecka i młodej dziewczyny w ciąży dały sobie przebić palec agrafką i własną krwią przypieczętowały pakt milczenia – pyta Łuka. I jak to się stało, że po tym wszystkim w Zrębinie zapanowała żelazna omertà, przerwana tylko krzykiem małego Stasia pod oknem jednego z zabójców: "Ty bandyto, wymordowałeś tyle ludzi"?
Swoją opowieść o Zrębinie Łuka tworzy z zapisów sądowych zeznań, rozmów, czasem doda też komentarz jakiegoś eksperta. Obsesyjnie, do bólu szczegółowo rekonstruuje proces ujawniania prawdy, a także ludzkie mikrolosy i relacje w zrębińskiej społeczności. Społeczności – jak to w Polsce – trochę poturbowanej przez historię i okrutnie samowystarczalnej, zamkniętej, niczym jakaś pierwotna wspólnota, na reguły zewnętrznego świata, choćby było to obowiązujące prawo albo i sam dekalog.
"Z Bogiem trzeba żyć w zgodzie, lecz człowiek nie ma Boga na codzienne zawołanie" – tłumaczy Łuce jeden ze świadków morderstwa. "Na zawołanie są ludzie i z nimi też trzeba się liczyć. Jeżeli starsi przysięgali milczeć i milczeli, on też milczał. Czyli przysięga go wiązała".
Aby choć trochę zrozumieć, co wydarzyło się w Zrębinie, trzeba – jak Łuka - wejść w jego świat bardzo głęboko, zajrzeć w przeszłość, rozpoznać lęki. A przede wszystkim zanurzyć się w jego języku. Język, który "portretuje" Wiesław Łuka, jest jedną z największych gratek tego beznadziejnie ponurego arcyreportażu. Jego posmak daje już lekko dziwaczny tytuł książki. Potem jest już tylko lepiej, gęściej, bardziej dramatycznie, czasem groteskowo. Łuka po mistrzowsku podsłuchuje Zrębin. Stał się medium doskonałym, przez które miejscowość przemawia własnym, wyrazistym głosem. Ludowa gwara miesza się w nim z nieskrępowanym słowotwórstwem, tony biblijne z nowomową. To język rozpasany, nieprawdopodobnie bogaty:
"Mama: – Gdyby my byli łakome dziady, toby od was dużo dostali. Nie chcieliśta fundować pantofli memu chłopu i pięćset na taryfę nie dawaliśta mu, aby jechał do prokuratora?
Kobielowa: – To kłamstwo! Ja się w piersi biję, a wy się uderzta.
Tata: – Jak będzie trzeba, to przed sądem przysięgnę, a ty sprawiedliwości nie szukaj brzęczącą kieszenią".
"Pan Zenon mówi, że ma krzyż skrzywiony. W krzyżu jest ten szpik – tłumaczy – który się bierze od mózgu, a w mózgu są wszystkie nerwy złączone w całość. Gdy człowiek się zdenerwuje przejściowo, to jeszcze nic. Gdy nosi długo w głowie jakąś sprawę, nerwy się szarpią od ciężaru tajemnicy i 'wtedy wszystko w krzyż może wleźć'. Jemu wlazło. Nie umie tego wytłumaczyć, 'szkołę podstawową nadganiał kursami', ale ciężar sumienia chyba potrafi człowiekiem pokręcić".
Bez tego językowego rozmachu "Nie oświadczam się" byłoby po prostu opowieścią o pewnej potwornej zbrodni i jej społecznym kontekście. Dzięki niemu jest też jednak czymś więcej: rodzajem portretu totalnego pewnej społeczności i literaturą najwyższej próby.
Książka Wiesława Łuki poszła jednak w zapomnienie, nie trafiła do kanonu reportażu. Drugie życie zyskała dzięki wznowieniu, na które w ramach serii "Faktyczny Dom Kultury" (ukazały się też dawno niewydawane książki Ireny Morawskiej, Hanny Krall czy Andrzeja Mularczyka) zdecydowało się wydawnictwo Dowody na Istnienie. Miało nosa, bo "Nie oświadczam się" to reportaż naprawdę rozkładający na łopatki.
Po nokaucie, który Łuka serwuje czytelnikom i czytelniczkom, ciężko się pozbierać. Fajnie byłoby wierzyć, że jego książka mówi raczej coś o konkretnym momencie i miejscu (ustroju) niż o ludziach w ogóle. "Nie oświadczam się" nie pozostawia jednak takiego komfortu.
Wiesław Łuka, ”Nie oświadczam się”
Wydawnictwo: Dowody na Istnienie, 2014
ISBN: 9788393811205
liczba stron: 288
Autorka: Aleksandra Lipczak, maj 2015