Tym razem, jako spolegliwy publicysta, przestrzega wszelkich norm, form, mód i na ogół nie przekracza politycznej poprawności, choć w kwestiach obyczajowych szczególnych ograniczeń raczej sobie nie narzuca. Ale i takie felietony Tomasza Jastruna, jakkolwiek nie Smecza, czyta się z zaciekawieniem, bo jak zawsze pisze zajmująco.
Felietony Tomasza Jastruna zebrane w książce "Czułym okiem" wypełniają interesujące spostrzeżenia natury ogólnej, skupione na "zbyt dużej różnicy płci" w relacjach damsko-męskich, małżeńskich czy rodzinnych. Są tam zaczerpnięte z dnia bieżącego obserwacje o naturze zmian, głównie obyczajowych: "Zaskakująco wiele kobiet deklaruje, że miały jakąś przygodę [erotyczną] z inną kobietą – ujawnia. – Świetnie je rozumiem. Nie należy mimo wszystko rezygnować z mężczyzn", które konfrontuje z niedawną, lecz w wielu aspektach diametralnie różną przeszłością. Z zaciekawieniem czyta się zwłaszcza te fragmenty książki, gdzie autor przywraca pamięci atmosferę domu w którym się wychowywał.
W jego wspomnieniach, co oczywiste, przewijają się liczne osobistości polskiego życia literackiego. Są to najbliżsi: matka Mieczysława Buczkówna, ojciec Mieczysław Jastrun oraz cały poczet ludzi pióra, o których dziś się czyta w encyklopediach lub w Internecie, a dla małego Tomasza byli wówczas gośćmi, znajomymi czy sąsiadami rodziców. Nie zabrakło jędrnych anegdot o Władysławie Broniewskim, Bohdanie Czeszce, Jarosławie Iwaszkiewiczu, ale i wspomnień o późniejszych, dorosłych już spotkaniach felietonisty – choć przede wszystkim poety – z Wisławą Szymborską, Zbigniewem Herbertem, Czesławem Miłoszem, ks. Janem Twardowskim czy Sławomirem Mrożkiem.
Najbardziej ekscentrycznym i roztargnionym człowiekiem, jakiego znałem, był słynny krytyk Artur Sandauer. Przez lata mieszkaliśmy w tym samym domu. Kiedyś przyszedł do nas na obiad, przyniósł przywiędłe, ociekające wodą kwiaty. Dając je gospodyni, powiedział: "Słyszałem, że jak się przychodzi na obiad, to przynosi się kwiaty".
"Wielki nietakt bywa śmieszny" – wyjaśnia Jastrun, opisując także własną towarzyską wpadkę z kwiatami. W latach siedemdziesiątych odwiedził słynną malarkę Hannę Rudzką-Cybisową: "Zdziwiłem się, że nagle jakby posmutniała". Był listopad, a on jej wręczył bukiet chryzantem.
To zaledwie preludium do dyplomatycznego incydentu, którego mimowolnymi ofiarami była szwedzka para królewska. Koronowane głowy były gośćmi Instytutu Polskiego w Sztokholmie, którym wtedy kierował. Weszli do sali, gdzie eksponowane były rysunki Andrzeja Mleczki: "Zapomniałem, że były tam sceny kopulacyjne. To się biedni napatrzyli".
Jest wiele innych powodów, żeby książkę przeczytać od deski do deski, choćby po to, żeby wychwycić powracające wątki, tematy czy słowa. W tym względzie najbardziej konkurują ze sobą: usilnie podkreślany agnostycyzm autora, jak i wciąż powracający motyw narcyza. Jest to o tyle ciekawe, że pisarz wyznaje zasadę, iż w innych ludziach najbardziej nie lubimy tych cech, których istnienia, głęboko skrytego, obawiamy się u siebie.
Znałem wielu słynnych ludzi. I wiem, że powszechne uwielbienie, nawet Nagroda Nobla, nie chronią przed niepokojami na temat własnej wartości. Wszyscy potrzebujemy pochwał, choć wielu to ukrywa.
Żeby jednak być w zgodzie z prawdą, trzeba przyznać, że autor potrafi niekiedy przyznać się do własnych niedoskonałości, a nawet pokajać. Inna sprawa, że przy okazji czymś kokietuje, choćby odbytymi podróżami. Spośród najbardziej egzotycznych wyjazdów, o jakich wspomina w książce, warto przytoczyć jeden z epizodów, choćby ze względu na walor poznawczy, że o humorystycznym nie wspomnę.
Zwiedzałem w Indiach starożytną świątynię oplecioną grubymi winoroślami jak wężami, stada małp dodawały kolorytu malowniczym murom. Poczułem nagle wilczy głód. Miałem przy sobie banana i dalej nim się raczyć. Nie zjadłem wiele. Jedna z małp z małpią zręcznością skoczyła i wyrwała mi go z ręki. Kiedy rzuciłem się bronić swego, wyszczerzyła zębiska. Po czym przeniosła się godnie na niedostępny mur i patrząc mi bezczelnie w oczy, spożyła z apetytem banana. W finale rzuciła we mnie skórką.
To się nazywa dramat posiadania. Zdaniem autora, "upokorzenie było niby-odzwierzęce, a jednak jakoś ludzkie. To był akt agresji opartej na walce o byt, o jedzenie".
Wśród wielu niepokojących, interwencyjnych tematów, którym pióro Tomasza Jastruna stara się sprostać, jest i taki, który niewątpliwie wydaje się być palący. Chodzi o zaśmiecanie naturalnego środowiska… hałasem. Najróżniejszymi formami agresywnych dźwięków, których w miarę rozwoju technologii mamy coraz więcej.
Cisza pozwala nie tylko na kontemplację i odpoczynek, jest najbardziej naturalnym stanem rzeczy. Są ludzie, którzy z ciszy czerpią spokój i siłę. Medytują, modlą się, rozmawiają szeptem ze sobą. Współczesny człowiek w ciszy odczuwa jednak wielki niepokój. Może dlatego, że w ciszy można spotkać samego siebie. Kto ma jednak odwagę na takie spotkanie?
Felietony Jastruna zaczynają się i kończą jak na poetę przystało – wierszem. W pierwszym: "Przytul się do mnie" autor zapewnia, że "Tylko czułość idzie do nieba". Pięknie powiedziane; tym piękniej, że przez zdeklarowanego agnostyka.
Tomasz Jastrun – poeta, prozaik, eseista, krytyk literacki, felietonista i reporter. W latach 1990–1994 dyrektor Instytutu Polskiego w Sztokholmie oraz attaché kulturalny w Szwecji. Autor wielu książek, między innymi "Obok siebie", "Rzeka podziemna". Był stałym felietonistą paryskiej "Kultury", na której łamach, pod pseudonimem Smecz, rozpoczął serię felietonów "Z ukosa", które następnie kontynuował w "Rzeczpospolitej" i "Newsweeku". Obecnie felietonista tygodnika "Wprost". Od lat związany z miesięcznikiem "Zwierciadło". Laureat wielu nagród, między innymi nagrody literackiej paryskiej "Kultury" (1990).