Wracając do Lupy – reżyser znany jest z tego, że lubi "dogadywać" w trakcie spektaklu, komentować na bieżąco. Zdarzyło się, że pokrzyżował ci szyki jako inspicjentowi? A może zdarzali się też inni reżyserzy czy aktorzy, z którymi pracowało się wyjątkowo trudno ze względu na ich artystyczną dezynwolturę?
Ach te plotki, ploteczki krążące w przestrzeni teatru i zyskujące z czasem status " jak powszechnie wiadomo"! Oczywiście one też współtworzą legendę teatru. Mają jednak to do siebie, że znakomicie sprawdzają się w anegdocie, a rzeczywistość jest zupełnie inna. Krystian nie "dogaduje", a jeśli czasem, rzadko, widz dosłyszy jakąś emocjonalną niedyskrecję, to przypadek, bo akustyk zapomniał wyłączyć jego mikroport. Tutaj muszę zdradzić trochę tajemnic z teatralnej kuchni. Obecność Krystiana na każdym spektaklu jest jego integralnym elementem i działa niesłychanie stymulująco na cały zespół. Jeśli czasem, niezmiernie rzadko nie ma go z nami, czujemy się trochę jak sieroty. Tak, on rzeczywiście jest demiurgiem świata, który stworzył i na bieżąco, każdego wieczora stwarza go od nowa. Dysponuje mikroportem z nadajnikiem, a ja, oświetleniowcy i akustycy mamy w uszach jego głos. To pozwala mu w pełni kontrolować spektakl i modyfikować na bieżąco jego techniczne elementy, w zależności od tego, co mu w duszy gra. Wsłuchujemy się wszyscy w jego głos, w te rzadkie "och!" i "ach!", które akurat słyszą także aktorzy i to nas wszystkich ogromnie mobilizuje i stwarza jakąś niezwykłą wspólnotę spektaklu. Jeśli Krystian Lupa uzna, że potrzebna jest jakaś "interwencja z góry", to prosi o otwarcie mikrofonu na salę. Te działania są zupełnie świadome, w pełnej współpracy i my je słyszymy, więc żadne "krzyżowanie szyków" nie wchodzi w grę. Nie dzielimy zespołu na "artystycznych" i "technicznych". Na każdej próbie czy spektaklu panuje dobra, przyjacielska atmosfera współpracy. Wszyscy jesteśmy ludźmi teatru i łączy nas jeden cel. Oczywiście zdarzają się twórcy obdarzeni większym temperamentem czy emocjonalnością, która eksploduje na chwilę w trudnych momentach, zwłaszcza przed premierą. W teatrze pracuje się na dużych emocjach, ale to też należy do specyfiki tworzenia i wszyscy jesteśmy tego świadomi. Potem, szczęśliwi, spotykamy się na popremierowym bankiecie, aby sobie wzajemnie podziękować.
Czy na przestrzeni lat zauważyłeś zmianę w postrzeganiu zawodu inspicjenta? A może z czasem zmieniła się nieco twoja rola w pracy nad spektaklem?
Zmiany są ogromne. I w postrzeganiu tego zawodu, i w zakresie obowiązków, i w narzędziach pracy, którymi teraz dysponujemy. Pozycja inspicjenta we współczesnym, a zwłaszcza naszym teatrze, zyskała ogromnie na znaczeniu. Inspicjent nie jest przywiązany do pulpitu, a jego obowiązkiem jest nie tylko dawanie dzwonków, przywoływanie aktorów i techników czy prowadzenie dokumentacji. Przejął obowiązki suflera, choć nie chodzi tylko o podrzucanie kwestii na scenie, to rzadkość – bardziej o pracę z aktorem nad tekstem w czasie prób oraz edycję scenariusza. Jeśli do tego dochodzi funkcja asystenta reżysera, a to w moim przypadku stało się w ostatnich latach normą, to mam na głowie także planowanie, pełną dyspozycyjność wobec reżysera w rozwiązywaniu wszelakich problemów oraz wszystko, co wiąże się z koordynowaniem całości projektu tak od strony technicznej, jak i realizatorskiej. A trzeba przyznać, że ekipy realizatorów bardzo się rozrosły. Tworzą je także dramaturg, scenograf, autor kostiumów, kompozytor, choreograf, reżyser światła, reżyser dźwięku, realizator wideo... Prócz tego statyści, często dzieci. Do tego dochodzą rozmaici konsultanci zapraszani do projektu: np. specjaliści od sztuk walki, gry na specyficznych instrumentach, treserzy zwierząt, iluzjoniści itd. Ba, zdarzył się nawet hipnotyzer! A ja nie umiem sobie także odmówić mniejszych czy większych twórczych przyjemności i satysfakcji, ale to zasadniczo nie należy to do moich obowiązków.