Pasjonująca książka, od której trudno się oderwać, wciąga nie tylko bliską polskiej duszy – lwowskim resentymentom – tematyką, ale i oryginalnym językiem, który w zadziwiającym przemieszaniu najczystszej liryki z trzymającą się ziemi, jędrną dosadnością przywołuje echa stylu Wieniedikta Jerofiejewa.
Wracając zaś na nasze podwórko, można przyjąć, że Szczerek skorzystał z podpowiedzi Marka Hłaski, który w "Pięknych dwudziestoletnich" uzasadniał potrzebę stosowania reporterskiej techniki "prawdziwego zmyślenia".
W połowie tomu Szczerek przyznał się zresztą, że zawodowo trudnił się "ściemnianiem". "Łgał" w portalach internetowych, których szefowie wymagali, żeby epatował w tekstach "ukraińskim rozdupczeniem i rozwłóczeniem", co przyciągało czytelników i reklamodawców. Musiało być "brudno, mocno i okrutnie", a poza tym w gonzo "jest gorzała, są szlugi, są dragi, są panienki". Tak właśnie pisał, na przykład o bladej kopii "Ulicy Krokodyli" w Drohobyczu.
Pomiędzy blokami stała stara cerkiewka, ostatni ślad tego, co było tu wcześniej. Bloki stały nad nią, jak dresiarze nad ofiarą, której chcą wpierdolić. Na ich balkonach składowano drewno na opał, a z okien streczały kominy kóz.
Obok niezrównanego kolorytu dzisiejszych, postradzieckich obrazków obyczajowych – między innymi ze Lwowa, Kijowa, Czerniowiec, Kamieńca, Drohobycza, Zaporoża, Odessy, Bakczysaraju i okolic – znajdziemy w książce wcale bogaty rys historyczny tych ziem, opowiedziany w zadziornym, polemicznym stylu. Każdy akapit to zarówno bystry opis, jak i kopalnia skojarzeń.
Po Rynku dreptali starsi Polacy: lokalni i przyjezdni. Można było od razu rozróżnić, którzy są którzy. Ci przyjezdni łazili powoli, z namaszczeniem, nieco natchnionym krokiem i półgłosem narzekali. Głośno jednak się chyba bali. Mieli pretensje, że rozjebane, że zniszczone, że UPA, że Bandera. Jęczeli, że Jałta i Stalin. Mendzili, że Szczepcio i Tońcio. Ci lokalni Polacy natomiast kręcili się żwawo, oczkami łyskali w jedną i w drugą, jak to ludzie węszący za interesem. Bezbłędnie wyłuskiwali z tłumu turystów z Polski, podchodzili i pytali, czy nie trzeba mieszkania na wynajem albo mapki z polskimi nazwami ulic. Dorzucali na zanętę parę słów o złych Ukraińcach i wielkości dawnej Rzeczpospolitej. I ci Polacy z Polski łapali się na tę bajerę Polaków z Ukrainy jak młode rybki.
Wzorem Jacka Kerouaca i jego powieści "W drodze", polski autor nie szczędzi nam wiedzy o nieustannym nadużywaniu napojów wyskokowych – na czele z ukraińskim wynalazkiem: płynem na potencję Wigor, pół na pół z kwasem chlebowym – oraz całej gamy narkotyków. Z ich nabyciem nigdy nie było kłopotów – plantacja marihuany porastała choćby, jak spostrzegł Szczerek, groby powstańców styczniowych na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie.
Tramwajem podjechaliśmy prawie pod sam cmentarz, minęliśmy pana z popękanymi naczynkami na bulwiastym nosie, który recytował właśnie znany dwuwiersz o bombie wodorowej, minęliśmy ten mój ulubiony grobowiec, na którym Jezus wygląda tak, jakby pryskał gazem pieprzowym prosto w twarze dzieciom, którym – zgodnie z zaleceniem – pozwolono przychodzić do niego – i zapuściliśmy się głęboko w tylne alejki cmentarza.
Ziemie Ukrainy to dla pisarza również nieustannie ponawiana próba odnalezienia – no, właśnie: czego? Historycznych korzeni? Polskiego dziedzictwa? Cieni zapomnianych przodków? Pogranicznik: "– A na Ukrainę to po co?", autor: "– Kości przodków wycałować". Jedna z czarnookich, młodych Ukrainek w końcu wygarnęła pisarzowi:
– Przyjeżdżacie tutaj, bo w innych krajach się z was śmieją. I mają was za to, za co wy macie nas: za zacofane zadupie, z którego się można ponabijać. I wobec którego można poczuć wyższość. […] Bo wszyscy mają was za zabiedzoną, wschodnią hołotę – ciągnęła ona tymczasem, patrząc mi tymi czarnymi dziurami prosto w oczy. – Nie tylko Niemcy, ale i Czesi, nawet Słowacy i Węgrzy. To tylko wam się wydaje, że Węgrzy to są tacy wasi zajebiści kumple. Tak naprawdę nabijają się z was, jak wszyscy inni. Nie wspominając o Serbach czy Chorwatach. Nawet, kolego, Litwini. Wszyscy uważają was za trochę inną wersję Rosji. Za trzeci świat. Tylko wobec nas możecie sobie pobyć protekcjonalni. Odbić sobie to, że wszędzie indziej podcierają sobie wami dupy.
Nie spuszczała wzroku z mojej twarzy. Próbowałem wytrzymać spojrzenie, ale w końcu się poddałem.
Było w tych jakże gorzkich, ale spontanicznie wypowiedzianych, szczerych słowach sporo racji. Tłumaczyłoby ten fenomen polskich włóczykijów z plecakami, których wciąż pełno w zdezelowanych pociągach, rozklekotanych autobusach i "marszrutkach" (busikach), gdzie nadal, jak za Sowietów, nie wolno otwierać okien. Tłuką się po Ukrainie, bo tam – jak zdołał się przekonać pisarz – "jest to samo, co w Polsce, tylko bardziej".
Przez cień platanów świergotało słońce złotymi plamkami, dziadkowie w brązowych spodniach, koszulach z krótkimi rękawami i w słomkowych kapelutkach grali w szachy, warcaby i tryktraka. Tynk leciał radośnie ze ścian, a falujące chodniki wyglądały jak oszalałe ze szczęścia i szczerzyły się w każdą stronę dziurskami. Jeśli to była kopia Śródziemnomorza, to udana. Kochałem Odessę.
Kiedyś jednak trzeba pomieszkać w kraju. Przechodząc przez graniczną bramkę "dla obywateli UE" dostrzegł Szczerek, jak obok, "w bramce dla gorszych, dla unternarodów", nasza straż graniczna upokarza jakiegoś siwego, wysokiego Ukraińca, z elegancko przystrzyżoną bródką.
Mówił, że jest pisarzem i że ma w Krakowie spotkanie autorskie. Mówił to zresztą nienaganną polszczyzną. Polscy pogranicznicy, dwudziestokilkuletnie szczyle, mówili do niego per "ty" i pytali, dlaczego nie jedzie promować swojej książki do Kijowa.
Zaciskałem pięści i było mi wstyd.
Tak bardzo, kurwa, wstyd.
Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z "Nową Europą Wschodnią", autor opowiadań publikowanych m.in. w "Lampie", "Studium", "Opowiadaniach" i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 roku książki pt. "Paczka radomskich". Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Odkrywa nieznane miejsca i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go dziennikarstwo podróżnicze typu gonzo i takaż literatura.
Ziemowit Szczerek,
"Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian"
Wydawnictwo Korporacja Ha!art, Kraków 2013
seria: prozatorska
format: 140 x 200 mm
liczba stron: 224
okładka: broszurowa
ISBN: 978-83-62574-94-0
www.ha.art.pl