Proza "Cienia jabłoni" zadziwia pisarską dojrzałością, co tym ciekawsze, że jest właściwie debiutem literackim Wojciecha Szlęzaka. Debiutem dla dorosłych. Wcześniej młody autor (rocznik 1990) pisywał dla młodzieży.
Świat przedstawiony w powieści, ograniczony do niewielkiej rodzinnej miejscowości głównego bohatera zda się być miniaturą "globalnej wioski", wyprorokowanej w latach siedemdziesiątych minionego wieku przez Marshalla MacLuhana. Na wsi toczyć się będzie zasadniczy wątek wzajemnych relacji między dwoma mężczyznami, których z pozoru wszystko różni. W układzie zależności mistrz–uczeń obaj stanowią poniekąd lustrzane odbicie losu jednego i tego samego człowieka w różnych etapach życia: u schyłku wieku męskiego oraz na progu pełnego obietnic początku.
I choć młody bohater ma przed sobą zgoła inne perspektywy, niż wcześniejsze pokolenia ludzi zmagających się z komunistycznymi standardami życia, pozostaje dalece nieufny wobec aktualnie preferowanych ofert zwodniczego losu. Można rzec, że jest w zasadniczej niezgodzie z obowiązującym modelem najbardziej dziś cenionych wartości, które decydują o karierze człowieka sprowadzonego do roli niewiele znaczącego trybiku w tych czy innych korporacyjnych układach. Powrót bezimiennego bohatera do rodzinnej miejscowości jest jego ucieczką od absurdalnej dynamiki współczesnego świata, zmierzającego nie wiadomo dokąd, choć najpewniej do samounicestwienia.
Nie potrafiłem już wygrzebać z pamięci kogokolwiek spośród znajomych z miasta, kto nie zajmowałby się sprzedażą albo wklepywaniem bezużytecznych danych do komputera. Zastanawiałem się, jak to jest, że idąc rano do sklepu, mogę jeszcze kupić chleb albo jogurt, skoro wszyscy nawzajem próbują sobie wcisnąć coś po okazyjnej cenie albo przeprocesować kejs, by osiągnąć target. I jak nie zwariować, skoro czterdzieści godzin twojego tygodnia jest zaledwie słupkiem w Excelu. Pragnienie oddziaływania na otoczenie, choćby w najbardziej banalny sposób, to niezrozumiały fetysz.
Światły, należycie wykształcony bohater, który nie zapomniał niedogodności, ale i uroków dzieciństwa spędzonego na wsi, kpi w żywe oczy z niektórych przejawów postępu, jawnie ocierających się o absurd. Tymczasem tam, gdzie rytm życia podporządkowany jest porom roku i prawom natury, nic nazbyt gwałtownie się nie zmienia. W rodzinnym obejściu i jego przyległościach nadal można w spokoju ducha uprawiać przydomowy ogródek, pielęgnować sad czy doglądać pszczół w pasiece.
Kontrast między życiem na prowincji i w wielkich miejskich aglomeracjach jest wyrazisty i namacalny, choć pod piórem Wojciecha Szlęzaka zmierza zarazem do uogólniającej metafory. Pisarz przedstawia dwie filozofie życiowych wyborów: drogę ze świadomością własnej, choćby najskromniejszej roli w świecie, bądź też drugą – szybkiej kariery, acz bez większych szans na rozwój własnej podmiotowości, tam gdzie odbiegałaby od oczekiwań przełożonych. Przy okazji autor zastanawia się, ku czemu zmierzają nowe technologie, mające w teorii ułatwić pracę i oszczędzić czas, choć w codziennej praktyce czyniące życie znacznie bardziej skomplikowanym i do cna zabieganym.
Klimatyzacja zamiast przeciągu, bo okna zamknięte na klucz, by nikogo nie zawiało. Komputer zamiast pomocnika, bo z człowiekiem można się pokłócić. W kuchniach automaty parzące kawę oraz herbatę, dbające, żeby przypadkiem nikt się nie poparzył przy tej najprostszej czynności. Pokoje relaksacyjne imitujące las albo plażę zamiast krótkiego spaceru wokół budynku. Bezpieczeństwo i higiena pracy podniesione do kwadratu.
Gabinet luster, w którym twój wysiłek wydaje się produktywną pracą, jego efekt pożytecznym rozwiązaniem, a nadgodziny poświęceniem dla całej międzynarodowej społeczności. Idea kosmopolityzmu zrealizowała się w niezwykle pokrętny sposób. I dwie podstawowe postawy obronne. Ironiczne zdystansowanie albo przejęcie się rolą. "To całe udawanie mnie nie dotyczy, ja tu tylko pracuję" albo "Zaufali, że dam radę, więc nie będę najsłabszym ogniwem i zostanę tak długo, jak będzie trzeba". Jedni i drudzy doskonale wiedzą, że próbują się oszukać, ale cóż im pozostało. Jedynie złożyć wypowiedzenie i szamotać się jak ja.
Wiele znaczące są losy głównego bohatera, a zarazem narratora, w zestawieniu z doświadczeniami starszego odeń o pokolenie nowego lokalnego sąsiada, Grzegorza Adamczyka. On to, zmęczony huśtawką życiowych wzlotów i upadków, nieoczekiwanie osiadł na prowincji. W jego losie bywałego w świecie mężczyzny można dostrzec refleksy kilku życiorysów.
Między innymi epizod przeżycia młodzieńczej przygody literackiej ("Piszesz wiersze? – zwrócił się do mnie mężczyzna. Potwierdziłem. – W tym kraju każdy pisze wiersze. Inaczej się nie da – obwieścił kategorycznie") z refleksami wpływu "poetów drogi" spod znaku Steda – Edwarda Stachury. Sam Wojciech Szlęzak ze swoją prozą zmierza ścieżką wydeptaną wcześniej przez Wiesława Myśliwskiego czy Mariana Pilota.
Kilkusetletnie niewysokie budynki pokryte były niezliczoną ilością bannerów, neonów, plakatów. I wszędzie najniższe ceny, najwyższa jakość. Pizza najlepsza w mieście. Najświeższe mięso. Najsmaczniejszy chleb. Miałem wrażenie, że nie chodzi wcale o to, żeby przyciągnąć klienta, tylko żeby wmówić sobie, że w czymś jest się najlepszym, choćby tylko w pieczeniu chleba, bo drugie i trzecie miejsca dawno przestały kogokolwiek obchodzić. Skoro było napisane i przybite do ściany, że lider na lokalnym rynku, to musiała być prawda. Na drogerii wisiała jaskrawożółta kartka. Gryząca w oczy. Minus trzydzieści procent. Naprzeciwko była studnia, a kawałek dalej ratusz z wieżą zegarową, godłem i flagami powiewającymi na długich masztach. Państwo też wciskało swoje trzy grosze w festiwal próżności.
Wojciech Szlęzak podobnie jak Myśliwski docenia prowincję z jej statusem małej ojczyzny, jako mikroskopijnej kopii świata. I jak Pilot dostrzega zalety matecznika, gdzie można jeszcze odnaleźć resztki zagubionych w mieście wartości. Swoim "Cieniem jabłoni" wnosi jednakże do odradzającej się literatury wiejskiej ducha przekory, o czym świadczy zakończenie powieści, którego nie zdradzę, żeby nikomu nie popsuć lekturowej frajdy.
– Niezdolność do wielkiego szczęścia. Wiem, jak to brzmi. Banał. Ale wcale banałem nie jest. Bycia szczęśliwym też trzeba się nauczyć, tak jak wszystkiego w życiu. Nie chodzi przecież tylko o to, co nas spotyka, ale może przede wszystkim o to, jak na to reagujemy. A wierzę, że akurat to da się wyćwiczyć. Ale nie tylko do wielkiego szczęścia nie byłem zdolny. Do wielkiego cierpienia również. Zaskoczony?
Wreszcie zaszczycił mnie spojrzeniem, które wydało mi się zaczepne. Chyba nawet wyzywające. Pauza między słowami Adamczyka przeciągała się i na ułamek sekundy w mojej głowie pojawiła się myśl, by uciekać. Bez słowa pożegnania czy wyjaśnienia. Uciekać, zanim wulkan wybuchnie, bo dym już zaczynał się unosić. I nie magma mnie zaleje, lecz słowa, a to, zdaje się, jeszcze straszniejsze.
Czy bohaterom pozostaje coś jeszcze poza ucieczką? Warto przekonać się o tym osobiście. Odpocząć od miejskiego chaosu i zgiełku – jeśli nawet nie dosłownie w wiejskim zaciszu, to przynajmniej w "Cieniu jabłoni".
Wojciech Szlęzak
"Cień jabłoni"
wydawnictwo: JanKa, Pruszków 2016
okładka: miękka ze skrzydełkami
wymiary: 205 x 145 mm
liczba stron: 240
ISBN 978-83-62247-48-6