Bo w serialu Jana Holoubka i Bartłomieja Ignaciuka to nie powódź jest główną bohaterką i tematem opowieści, ale ludzkie losy – rodzinne komplikacje, zadawnione żale, grzechy, które trzeba odpokutować. Powódź jest tylko tłem – uruchamia lawinę zdarzeń, ale sama staje się jedynie efektowną dekoracją.
Jeszcze zanim "Wielka woda" zadebiutowała na telewizyjnych ekranach, porównywano ją do serialowego "Czarnobyla" Craiga Mazina i Johana Rencka, w której katastrofa elektrowni atomowej stawała się metaforą rozpadu przegniłego ZSRR. Ale "Wielka woda" nie wytrzymuje takiego porównania. Twórcy serialu nie mają ani tak wielkich ambicji jak autorzy "Czarnobyla", ani też ich opowieść nie jest tak precyzyjna i przemyślana, by móc konkurować z produkcją HBO. Opowiadając o "powodzi tysiąclecia" autorzy "Wielkiej wody" instrumentalizują ją, czyniąc z niej jedynie element scenografii, na tle której będą się rozgrywać osobiste perypetie bohaterów.
Kasper Bajon i Kinga Krzemińska, którzy odpowiadają za scenariusze wszystkich odcinków, umiejętnie rozpinają łuki serialowych postaci. Mamy więc młodą panią naukowiec, która musi pogodzić się z matką (Anna Dymna), by sama mogła dojrzeć do macierzyństwa. I ex-anarchistę, który zaprzedał ideały dla kariery politycznej, ale gdy zderza się z fałszem światem polityki, buntuje się przeciwko jego regułom. Jest wreszcie trzeci z bohaterów, pięćdziesięcioletni Andrzej (Ireneusz Czop) walczący o uratowanie ojcowizny przed powodzią i konfrontujący się z dużo bardziej bolesną stratą. Wszystko to zgrabne, przemyślane, zrobione zgodnie z regułami scenariopisarskiej sztuki.