Pierwotniejsze dążenia i lęki uwidaczniają się zwłaszcza w ekstremalnych warunkach II wojny światowej, przy nieustannym zagrożeniu życia. Autor stawia swoich bohaterów w sytuacji granicznej, ale stara się ich opisać w sposób atrakcyjny dla czytelnika, co jest słabszym aspektem jego prozy. Ten zabieg obnaża bowiem skłonności do eksperymentowania z formą przy jednoczesnym epatowaniu sensacją, z jej stałymi składowymi: erotyką i przemocą.
Szczepan Twardoch, z wykształcenia socjolog i filozof, fikcyjny świat "Królestwa" nasycił dobrze znanymi, trwałymi elementami naszej rzeczywistości – politycznej, religijnej, kulturowej czy obyczajowej – które nadal wyzwalają dreszcze emocji. W nowej powieści, pomyślanej jako kontynuacja "Króla", pisarz nie oszczędza nikogo – obrywa się po równi: Polakom i Żydom, Ślązakom i Niemcom, Rosjanom i Ukraińcom, białym i czerwonym, prawicy i lewicy, księżom i rabinom, nazistom i patriotom, herosom i dezerterom. Należną porcję razów inkasują: Beck, Rydz-Śmigły, Bór-Komorowski, Hitler, Stalin, Churchill, Roosevelt, by na nich poprzestać.
"Królestwo" jest powieścią mroczną, w której poza mniej znaczącymi osobami na dalszym planie trudno spotkać choć jedną pozytywną postać. Króluje nomen omen nihilizm moralny głównych bohaterów, a zarazem narratorów: Ryfki i Dawida, którzy już na wstępie wyznają, że są złymi ludźmi. Szczerość ich stwierdzeń, zjednująca zrazu zaufanie czytelnika do postaci, nie okaże się bynajmniej kokieterią.
W skrajnie opresyjnym świecie, wśród oczywistych wrogów w getcie i poza nim, Ryfka i Dawid odnajdą go jeszcze (na różny sposób i w swoim mniemaniu) w osobie dla nich, mimo wad, nieobojętnej i gorąco kochanej. W czasach trudnych wyborów miłość idzie w parze z nienawiścią – obie zdają się być nierozerwalne. I choć w decyzjach o własnym życiu lub śmierci nie ma miejsca na sentymenty, maltretowane (jeśli nie fizycznie to moralnie) kobiety: żony bądź kochanki, dały świadectwo znacznie większego hartu ducha od swoich mocarnych partnerów, z ich przereklamowaną męską krzepą, dramatycznie nieprzydatną w realiach codziennego zagrożenia.
Ta powieść to, jak dotychczas, ukoronowanie stałego motywu prozy Szczepana Twardocha, czyli kryzysu męskości – obecnego co najmniej od "Morfiny". Kobiety w "Królestwie" są dla mężczyzn przede wszystkim matkami, nawet wtedy, albo szczególnie wtedy, kiedy nie dane im było rodzić. Przestają nawet dziwić cyniczno-ironiczne monologi wszechwiedzącej narratorki Ryfki, które zdają się być znacznie ostrzejsze w formie niż wypowiedzi jej męskiego odpowiednika w powieści – Dawida.
Emilia, prawowita żona żydowskiego mięśniaka Jakuba Szapiro (bohatera poprzedniej powieści Twardocha – "Król"), eksboksera i warszawskiego gangstera o słabo uporządkowanych poglądach, bliskich jednak socjalizmowi, dziwi się niespodziewanej metamorfozie męża, dobrowolnie wstępującego w szeregi polskiego wojska podczas przedwrześniowej mobilizacji. "Nic Polsce nie jesteś winien" – tłumaczy mu, mając na myśli ogólną pogardę, z jaką Żydzi byli dotąd traktowani w kraju tolerującym choćby numerus clausus czy przyzwalającym na bojówki ONR-u. "Ktoś musi Warszawy bronić… – powiedział w końcu. – To moje miasto", co Emilia natychmiast zbiła argumentami typowymi dla jej życiowego rozsądku.
Co ty bredzisz, Jakub, twoje miasto… Bronić Warszawy… A nas? Mnie? Chłopców? Stawiasz sobie Warszawę za punkt honoru? Sądzisz, że jeśli mocno uwierzysz w jakąś fikcję, jak te wszystkie łajdaki w akselbantach wierzą w honor, Boga albo ojczyznę, to staniesz się lepszym człowiekiem? Nie możesz wierzyć w to, co oni, ale chcesz wierzyć w coś równie bezsensownego, więc wymyśliłeś sobie, że dasz się zabić za Warszawę?
Tłumaczy mu, że nigdy nie był żołnierzem: "Kiedyś, dawno temu, na chwilę dali ci mundur i karabin, ale nie jesteś żadnym żołnierzem. Jesteś żydowskim urką w drogich garniturach. Jesteś unterwelt. Jesteś bandyta. Apasz". Triumfujący dotąd na ringach i zapewniający sobie posłuch na ulicach Warszawy Jakub Szapiro nigdy nie miał szacunku dla pokonanych. W chwili gdy w getcie poczuł na sobie twarde okowy porządków niemieckiego okupanta, raz na zawsze stracił szacunek do siebie i stał się kompletnie bezbronny. Uratować mogło go tylko bezgraniczne oddanie przywiązanej doń kobiety – niepozornej, zaszczutej, lecz życiowo doświadczonej.
Świat przedstawiany na kartach "Królestwa" jest zapowiedzią świetnie rokującej książki. Autor ma jednak trudności z panowaniem nad materią, która – podobnie jak w poprzednich powieściach – zdecydowanie go przerosła. Pisarz skupia się nad niepotrzebnie szczegółowymi opisami rodzajów i kalibrów broni (w czym niewątpliwie jest ekspertem), nie do końca radząc sobie z narracją, prowadzoną, jako się rzekło, przez dwoje bohaterów, Ryfkę i Dawida.
Pomijając ich miejscami manieryczny styl wypowiedzi, gdzie np. zamiast "teraz" mamy stale, choć niekonsekwentnie "wteraz" (na zasadzie "wtedy"?) czy mieszanie w jednym zdaniu dwóch czasów, np. "Wstałam wtedy i odeszłam bez pożegnania, wychodzę", czytelnika szczególnie może zastanawiać zdumiewająca wszechwiedza Ryfki. Narratorka z niezachwianą pewnością siebie referuje zdarzenia, przy których jej – jako głównej bohaterki! – być nie mogło. Jeśli zaś przekazuje wieści zasłyszane, a nie podaje ich źródła, to powtarzane przez nią jak mantra zdanie: "po prostu to wiem", brzmi równie kategorycznie, co mało wiarygodnie.
Nie zmienia to faktu, że Szczepan Twardoch jest literacką gwiazdą. Żeby być ambasadorem marki Mercedes Benz czy też Raiffeisen Polbank, trzeba umieć się podobać możliwie szerokiemu gronu czytelników, co mu się, jak dotąd, udaje. Pisać dla wszystkich, to, jak wiadomo, pisać dla nikogo – co oznacza tyle, że jego książki lepiej moszczą się na regałach niż w czytelniczej pamięci.
Trudno też oprzeć się wrażeniu, że sceny rozmaitych erotycznych konstelacji w "Królestwie" robią wrażenie doklejonych dla lepszego czytelniczego efektu, co przekłada się być może na liczbę sprzedanych egzemplarzy, ale nie na jakość samego dzieła. Co gorzej, w finałowym rozdziale książki, Emilia wypowiada się językiem całkowicie nieadekwatnym do sytuacji, bo stanowczo zbyt naiwnym, aby trafił do przekonania kilkunastoletniego syna, wielokrotnie dającego dowody swojego geniuszu. Wstrząs wzruszenia chybia więc celu, choć nie każdy czytelnik może to podobnie odczytać, gdyż – jak twierdził Aleksander Dumas (ojciec) – "Każde uogólnienie jest niebezpieczne, nawet to".