Brytyjski reżyser prowokuje. Pokazuje świat obozu koncentracyjnego i jego okolice jako tytułową strefę interesu, gdzie toczy się normalne życie, ludzie zarabiają pieniądze, czerpią korzyści, budują własny świat. Glazer opowiada tu o prywatyzacji wojny i ludzkim egoizmie, który pozwala oswajać najgorsze zło. Luźno inspirowana powieścią Martina Amisa z 2015 roku (o romansie SS-mana z żoną obozowego komendanta), "Strefa interesów" jest historią o banalności zła i jego oswajaniu. O przyzwyczajeniu, które pozwala nie widzieć.
Opowiadając o ludziach, którzy na tyłach Auschwitz budują swój prywatny raj, Glazer pokazuje siłę kina jako sztuki stawiania pytań. Nie ma tu wielu słów, a dialog służy do prostej komunikacji, a nie do wyrażania wielkich emocji czy filozoficznych przemyśleń. Najważniejszy jest obraz, sterylne, chłodne zdjęcia Łukasza Żala sprawiające wrażenie, że oto niczym entomolog w laboratorium obserwujemy na ekranie dziwne insekty. Jest jeszcze dźwięk genialnie wykorzystywany przez Johnniego Burna i Tarna Willersa – przerażająco precyzyjny, idący w poprzek tego, co widzialne. Idylliczne obrazy letniego ogrodu zestawione są bowiem z odgłosami dalekich wystrzałów, przytłumionym ujadaniem psów, hukiem obozowego pieca – dźwiękami, które próbują przebić się do świadomości bohaterów i widzów.
W czasach gdy księgarniane półki uginają się od holocaustowego kiczu, a na ekrany trafiają kolejne adaptacje niemoralnych powieści o tatuażystach, prostytutkach i śpiewakach z Auschwitz, Glazer stworzył filmowe arcydzieło. Sterylne, sytuujące się gdzieś na granicy manieryzmu. Film, który budzi wielkie emocje, choć sam nimi nie operuje.
Można by zarzucić Glazerowi, że odcinając się od kiczowatych przedstawień Holocaustu, w swojej wystudiowanej, estetycznie precyzyjnej wizji sam ociera się o kicz, tyle skierowany do akademików, bywalców galerii i prestiżowych festiwali. Że przekracza granice, tworząc baśniowy horror o Auschwitz. Ale brytyjski reżyser na ekranie skutecznie odpiera ten argument, czyniąc ze swojego filmu coś więcej niż efektowną pocztówkę z przeszłości.
Glazer odrzuca bowiem dwie najbardziej oczywiste strategie rozmowy o Zagładzie. Nie zabiera nas – jak Spielberg w "Liście Schindlera", czy Nemes w "Synu Szawła" – w podróż, w trakcie której moglibyśmy identyfikować się z ofiarami i na chwilę stać się współuczestnikami ich tragedii. Rezygnuje też z błazeńskiej prowokacji na miarę tej z "Życie jest piękne" Benigniego, "Pociągu życia" Mihăileanu, czy niedawnego "Jojo Rabbit" Waikikiego.