Mistrz crime fiction Raymond Chandler pokusił się swego czasu o stworzenie własnych 10 przykazań, jakie musi spełniać książka kryjąca w sobie kryminalną zagadkę. I choć z jego kryteriami trudno się nie zgodzić, Stanisław Lem większości z nich w swoim "Śledztwie" nie zastosował. Toteż typowy pochłaniacz literatury policyjnej uznałby to za istotny mankament, rugujący tę powieść z gatunkowej konwencji.
Tylko co z tego? – wypada zapytać, skoro od pierwszych słów książka angażuje uwagę czytelnika dotknięciem nieznanego i nie puszcza aż do ostatniej strony. Głównym, trzymającym w napięciu atutem "Śledztwa" jest mozolne odkrywanie trudnej do zgłębienia tajemnicy serii samoistnych (jakoby) przypadków przemieszczania się, bądź też zniknięć zwłok z kilku kostnic pewnego angielskiego hrabstwa. Sprawą zajmuje się Scotland Yard, korzystając z pomocy impertynenckiego naukowca – słowem, mamy do czynienia z science fiction w quasi-kryminalnym kostiumie.
Tytułowe śledztwo od początku jawi się jako chaos złowrogich sił, toteż w ich uporządkowaniu policyjnym detektywom ma pomóc ekspert, wybitny umysł ścisły. Zaproszony przez policję do współpracy genialny statystyk Sciss za pomocą pomiarów odległości i czasu pomiędzy zaginięciami, jak też różnicy panujących wówczas temperatur, stworzył algorytm pozwalający wytypować czas i miejsce kolejnej dematerializacji. Pytany przez śledczych o przyczynę zadziwiających zniknięć, przedstawia zawiłą teorię związku pomiędzy tajemniczym poruszaniem się zwłok, a występowaniem w tejże okolicy zapadalności na raka, co potwierdzają czynniki prawidłowości statystycznej etc., etc.
Z faktem znajdowania na miejscu zdarzenia martwych psów lub kotów, uważanych za nosicieli tajemniczego zjawiska, pewny siebie statystyk obszedł się nie inaczej, wykładając swoje racje jak zawsze z pasją i równie nonszalancko, co bałamutnie. Biorąc pod uwagę nieodwracalność zmian wywołanych śmiercią organizmu – gdyż zaginione zwłoki na pewno nie ożywają – sprawa, jego zdaniem, wydaje się być pozbawiona cech zbrodni. Obliczenia i wnioski uczonego zostały przyjęte, choć dla śledczych okazały się nie do końca zrozumiałe.
Główny Inspektor Sheppard dalsze śledztwo powierzył mało jeszcze doświadczonemu porucznikowi Gregory'emu, który zdążył nabrać wątpliwości co do właściwych intencji statystyka. ("W tej sprawie wszyscy musimy być niewiernymi Tomaszami, to już jest żałosny przywilej naszego zawodu"). Jednak podjęcie przezeń obserwacji Scissa przyniosło jedynie okruch wiedzy o jego mizernym życiu prywatnym i opłakanym obyczajowo-towarzyskim. Okazało się zresztą, że na czas jednego z zaginięć zwłok uczony miał niepodważalne alibi, toteż Gregory nie uniknął reprymendy od szefa:
Znam Scissa od lat, jest to człowiek nieznośny, egocentryk z żyletek i ze szkła, przy całej świetności umysłu arogancki, pozbawiony absolutnie taktu […]. Nie mam, co się tyczy jego osoby, żadnych złudzeń, ale to, żeby on mógł chować się na czworakach pod jakimiś starymi trumnami w kostnicach, żeby plastrami podklejał rozwierające się szczęki trupów, żeby wytłaczał w śniegu ślady, żeby się mozolił nad przełamaniem pośmiertnego stężenia w tym celu, by potrząsnąć martwym ciałem jak kukłą i przez to przestraszyć policjanta – otóż to wszystko jest absolutnie nie do pogodzenia ze Scissem, jakiego znam. Proszę zważyć, ja nie twierdzę, że on nie mógłby popełnić przestępstwa, a nawet zbrodni, sądzę jedynie, że nie potrafiłby ich popełnić w okolicznościach tak makabryczno-trywialnych.
Jak na ironię, sprawę przemieszczających się i zaginionych zwłok rozwiązał ostatecznie niespodziewany przypadek. Wyliczenia i wnioski uczonego okazały się wprawdzie trafne, lecz on sam pozostawił po sobie aurę niedomówień i niepewności. Statystycznie bowiem trudno byłoby przewidzieć zaistniały zbieg okoliczności, który definitywnie zakończył śledztwo, co wcześniej w swoich obliczeniach wykoncypował Sciss; czyżby w tym konkretnym wypadku kierował się on zupełnie nienaukową intuicją?
Jak zwykle u Lema, także w "Śledztwie" znajdziemy pogłębiony namysł nad technologicznym postępem i skutkami wdrażania w życie naukowych osiągnięć wciąż na to nieprzygotowanych społeczeństw. Z człowiekiem jako bytem cząstkowym, zagubionym i bezradnym wobec ogromu wszechświata. Po raz kolejny pisarz wykazał się tu daleko idącym sceptycyzmem wobec bezkrytycznej wiary w dobrodziejstwa takiego udoskonalania naszej planety.
Notabene w tym akurat względzie – w ironii i sarkazmie – Lem najbardziej zbliżył się do Chandlera. "Pomału można doprowadzić nawet konklawe do kanibalizmu. Byle postępować stopniowo, krok za krokiem". Słowa Scissa, wypowiedziane w rozmowie z Gregorym, najlepiej podsumowują odwieczny, niewytłumaczalny pęd ludzkości do samozagłady.
Wyścig, raz zapoczątkowany, nie może ustać, rozumie pan? Musi trwać. Gdy jedna strona wymyśla grube działo, druga odpowiada jeszcze grubszym pancerzem. Granicą tego ciągu jest tylko starcie, wojna. Ponieważ w tej sytuacji oznacza ona finis mundi, wyścig musi iść dalej. Raz nadane przyspieszenie wysiłków bierze ludzi w niewolę. Musi zatem nastąpić dalsze doskonalenie narzędzi walki. Jednakże narzędzia te osiągnęły granicę. Co pozostaje? Mózgi. Mózgi dowodzących. Ludzkich mózgów perfekcjonować niepodobna, trzeba zatem przejść i tu na mechanizację.
Coraz bardziej doskonalone mózgi elektronowe dwóch wrogich systemów upomną się w końcu o zwiększenie ich kompetencji. A wtedy Ziemia stanie się szachownicą, a jej mieszkańcy "pionkami, którymi będą rozgrywać wiekuistą partię dwaj mechaniczni gracze". Antyutopia? Jeśli nawet, to coraz bardziej realna. Dystopia.
Pod maską kryminału autor ukrył w "Śledztwie" przypowieść o chaosie, przypadku, statystyce i ludzkiej potrzebie poszukiwania porządku. O próbie stwarzania ładu ze zdarzeń pozornie przypadkowych, banalnych i niedoskonałych. Bo one wszystkie składają się na obraz świata, historii, kosmosu.
Kryminał to z natury rzeczy czytadło – rozwiązanie zagadki zbrodni daje czytelnikowi ten rodzaj wiedzy, która stanowi informacyjny balast i najczęściej zniechęca do ponownej lektury książki. "Śledztwa", jak i wszystkich innych książek Stanisław Lema, to na szczęście nie dotyczy. Zawierają bowiem w sobie "to coś", ów cenny naddatek czyniący je wciąż aktualnymi, do których chce się wracać.