O ile debiutanckie "Baby Bump" przekonywało, że Kuba Czekaj jest jednym z najmocniejszych reżyserskich głosów, jakie rozbrzmiały w ostatnich latach w polskim kinie, o tyle drugi jego film każe zadać sobie pytanie, czy właściciel tego znakomitego głosu na pewno wie, o czym śpiewa.
"Królewicz Olch" jest bowiem zwycięstwem formy. Nieokiełznanej, dzikiej, czasem lirycznej, a zawsze odważnej. Wyobraźnia Czekaja wydaje się nie mieć ograniczeń – produkuje kolejne efektowne ujęcia i sceny (o nich później) tak piękne, że choćby tylko dla nich warto było nakręcić cały film.
Skoro więc jest tak pięknie, to dlaczego "Królewicz Olch" nie działa? A w każdym razie nie tak, jak powinien. Odpowiedzi jest kilka. Ale zacznijmy od bohaterów. W "Królewiczu…" Czekaj opowiada historię młodego chłopaka (Stanisław Cywka), który jest znakomicie zapowiadającym się fizykiem i domorosłym filozofem. Ma czternaście lat, nadopiekuńczą matkę (Agnieszka Podsiadlik), a za jej sprawą - także kłopoty finansowe. Ich rozwiązaniem ma być konkurs dla młodych fizyków. Matka chłopca wierzy, że dzięki wygranej i wysokiej nagrodzie uda się spłacić narosłe długi.
W "Królewiczu…" Czekaj uderza w wysokie tony – mówi o światach równoległych, wygłasza cytaty z Goethego, opowiada o kompleksie Edypa i kulturowym archetypie ojca. No właśnie – trudno oprzeć się wrażeniu, że postaci Czekaja to nie ludzie z krwi i kości, lecz archetypy właśnie. Matka wyjęta z Sofoklesa, ojciec – z westernu lub mrocznego survival movie. Mimo że aktorzy dają z siebie wszystko, nie sposób przejąć się losami filmowych postaci. Nie obchodzą nas, nie dotykają do żywego. Wszystko dlatego, że są wymyśleni, dobrze skonstruowani, ale zupełnie nieprawdziwi.
Zamiast kreślić skromne psychologiczne portrety, Czekaj pokazuje postaci-symbole. W jego filmie niemal każda scena ma ukryte znaczenie, a dialogi – dużą wagę gatunkową. Coś między histeryczną emfazą Xaviera Dolana i filozoficznymi dylematami późnego Zanussiego.
W tym miejscu trzeba się jednak zatrzymać, by poświęcić kilka słów najjaśniejszemu elementowi obsady – Sebastianowi Łachowi, który w "Królewiczu…" stworzył znakomitą kreację. Jego Ojciec to postać wielkiego nieobecnego – mężczyzna milczący, stanowczy i samczy. Jest synowskim fantazmatem, wyzwaniem, któremu nie można sprostać, a z którym trzeba się zmierzyć, by przekroczyć granicę dojrzałości. Wcielając się w niego, Łach zawłaszcza ekranową przestrzeń i hipnotyzuje. Miejmy nadzieję, że rodzime kino nie pozwoli o nim zapomnieć.
"Królewicz Olch" to brat bliźniak poprzedniego filmu Czekaja – entuzjastycznie przyjętego przez krytyków "Baby Bump". Oba powstawały w tym samym czasie, z częściowo tą samą obsadą, oba mówią o dojrzewaniu i korzystają z awangardowego języka. Oba też uwodzą wizualnym przepychem i śmiałością budowania metafor.
Tym bardziej zaskakuje fakt, że to, co działało w "Baby Bump" tym razem działa jakby mniej. Dlaczego tak się dzieje? Z powodu poczucia humoru, a raczej jego braku. O ile "Baby Bump" ukazywało horror dojrzewania w całej jego grozie i śmieszności, o tyle w "Królewiczu Olch" Czekaj sięga po poważniejszą tonację. W debiucie uczynił wizualny refren z fragmentów dziecięcych kreskówek, tym razem natomiast uderza w widza romantycznym poematem czytanym po niemiecku. Także główny bohater z małego urwisa zmienił się w nastolatka z weltschmerzem, z którym nieporównanie trudniej jest się identyfikować.