Zanim zaczniemy mówić o tej książce, zacznijmy od okładki. Bez dwóch zdań: małego arcydzieła. Nie tylko graficznego, ale również reklamowego. Biada książkom, które na półkach sklepowych leżą obok niej – stylizacja na stary zeszyt z tekturową okładką, uroczo porysowaną przez samą autorkę – wobec takiej zachęty czytelnik jest bezradny, a fikuśne i szpetne okładki jakich pełno, nie mają szans. Ryzykowny zabieg, bo niebezpiecznie rozpala oczekiwania. Oczekiwania, które Chomątowska spełnia aż nadto.
Quasi-reportaż i niby-autobiografia
Dziennikarka i reportażystka, krakowianka zafascynowana Muranowem, tym razem napisała książkę w pewnym stopniu autobiograficzną. Jakim? Tego się nie dowiemy, bo skutecznie gubi tropy i zaciera ślady, ale nie ma wątpliwości, że bohaterka ma coś więcej wspólnego z autorką niż tylko imię. To autotematyczna i nieco metatekstowa opowieść. Beata, studentka ekonomii (oczywiście z Krakowa), wyjeżdża na stypendium zabierając swojego chłopaka zaszyfrowanego jako R. do krainy rozpusty, ćpania i totalnej samowolki – Holandii. Kraju, który mniej więcej tak był postrzegany przez wschodnich sąsiadów w latach 90., stanowiących tło dla całej historii – to czas, kiedy nie było tanich linii lotniczych, Starbucks nikomu się w Polsce nie śnił, a w polskich stacjach telewizyjnych niepodzielnie królowało disco polo. Chomątowska zresztą umiejętnie gra na tej sentymentalnej nucie, ironicznie idealizując, przez co książka z pewnością będzie bliska tym, którzy w dorosłość wchodzili mniej więcej w tym czasie.
Transcendencja w De Boulevaard
"Tęsknota za Wielkim Światem, tak właściwa prowincji, jest modelem tęsknoty za transcendencją" – pisał niedawno zmarły Mrożek w "Małych listach". Ale u bohaterów Chomątowskiej nie ma żadnej transcendencji. Przynajmniej na początku. Jest za to zderzenie z protestancką, absolutnie egzotyczną holenderską rzeczywistością, które amortyzuje trawka i inne dobrodziejstwa zaawansowanej cywilizacyjnie Holandii. Zderzenie tej całej słowiańskiej magmy z nieludzką holenderską systematycznością, gdzie informacja o tym, że tylko 85. proc pociągów przyjeżdża na czas prowokuje ogólnonarodową dyskusję, jest maszynką do generowania sytuacji komicznie groteskowych. Choćby moment, w którym para przymierająca głodem, ale wiedziona katolickim instynktem szuka ratunku u lokalnego księdza. Ten zdziwiony i skonsternowany ostatecznie daje im dwa grube banknoty, którzy oni natychmiast wydają na jedzenie i... marihuanę.
Książka jest zbudowana na podobnie ironicznych i jednocześnie ciepłych historiach. Chomątowska w sposób zamierzony przejaskrawia, ale robi to ze stylistycznym wdziękiem, polszczyzną wartką i żywą. To przecież "notatki", "dzienniczek", "pamiętnik" - tak sugeruje nam okładka. Formy rządzące się swoimi prawami. Autorka czasami chlapnie literacką farbą mocniej, żeby jakaś postać dosadniej wybrzmiała – tak jak Marcin. Polski mieszkaniec tytułowej Bredy, do bólu przewidywalny cwaniaczek, trochę megaloman szukający sobie "polskiej dupy" , który utrzymuje się ze sprzedaży kradzionych rowerów i (a jakże!) plantacji marihuany. W podobny sposób przedstawiona jest lokalna polska emigracja, która na zebraniach Klubu Znicz odśpiewuje hymn, gotuje się we własnym sosie i psioczy na wszechobecną rozpustę i moralną zgniliznę, czerpiąc przy okazji garściami z holenderskiej prosperity.
Wszystko to oczywiście wzięte jest w nawias, rozbrojone krzywym zwierciadłem, ale niesprawiedliwe byłoby mówić o tej książce jak o zabawnej błyskotce napakowanej rubasznymi opowieści jak to śmieszni przybysze ze Wchodu wadzą się z mitycznym Zachodem. To w dużej mierze opowieść o szalenie zachłannej młodości i młodzieńczej woli życia, która staranuje każdą przeszkodę – nawet pozornie liberalną, ale w gruncie rzeczy niezwykle hermetyczną holenderską społeczność. Beata i R., gdy zaczynają pracować w restauracji De Boulevaard, powoli przebijają się swoją dokładnością i pracowitością przez tę zasłonę wrodzonej nieufności oraz kodu kulturowego. Czego ukoronowaniem jest zamienienie kilku słów z jednym z właścicieli knajpy słynącym z tego, że odzywa się rzadko i jeśli już, to do siebie.
W tym socjologicznym mikrokosmosie Chomątowska kreśli wielowymiarowy portret ludzkich relacji, z których część nieśmiało można nazwać przyjaźnią – słowem (tak jak wiele innych) nadużywanym, których nie ominęła inflacja znaczeń i sensów. To zamierzony paradoks, że w tej zimnej Holandii, w której "niebo jest zbyt nisko", chłodnej, deszczowej i niezrozumiałej dla wschodnich przybyszów dochodzi do zawiązania właśnie głębszych relacji. I to nie tylko pomiędzy sojusznikami z krajów bloku wschodniego. Także z "tubylcami-robotami" – na ich warunkach, co dopełnia życiową lekcję i tę inicjacyjną opowiastkę.
Prawie jak przewodnik
"Prawdziwych przyjaciół..." to także portret pokolenia, które dopiero nieśmiało zaczęło wychodzić z kompleksów torując drogę swoim młodszym kolegom i koleżankom. To protoplaści dzisiejszych Erasmusów, których obawy i strachy są niczym w porównaniu z tym, co przeżywali studenci we wcześniejszych latach. Beata przechodzi własną, osobistą ewolucję. Dziewczyna z inteligenckiej rodziny, która miała problem z utrzymaniem porządku we własnym pokoju, okazuje się być świetna w sprzątaniu holenderskich domów. Robi to tak skutecznie, że wkrótce zaczyna być rozchwytywana w lokalnej społeczności. Warto pochylić się w tym miejscu nad żyłką reporterską autorki, która wyraźnie pobrzmiewa w opisie holenderskich wnętrz i spotykanych w nich ludzi. Takich reporterskich smaczków jest w tej książce więcej.
Nieśmiałym patronem tej prozy momentami zdaje się być Gombrowicz. Nie tyle z powodu zderzenia niższej polskości z odwiecznie kompleksogennym zachodem, uroczej niedojrzałości, naiwności i gry autoprezentacji. Wymiar niższość-wyższość mocno pobrzmiewa również w wątku romansowym. Przecież R. to człowiek bez ambicji, matury, w którym egzystencja nie staje się esencją, a jego zainteresowania ograniczają się do tego, jak skombinować na "jaranie". Beata to jego antypody – przenikliwa, inteligentna, autoironiczna i autentycznie zabawna.
Pewnie, że sporo się zmieniło. Pewnie, że książka nie może być żadnym socjologicznym przewodnikiem (do którego nigdy pewnie nie aspirowała). Mamy 2014 rok, jesteśmy w UE, latamy po świecie. Ale tak się złożyło, że czytając te książkę byłem w Holandii i tak jak Beata – z podziwem i słowiańską melancholią patrzyłem jak zaczarowany na tę cywilizacyjną holenderską maszynkę. I na niczym niezasłonięte okna w kamienicach z cegły, której kolor potrafił oddać chyba tylko Vermeer.
Autor: Damian Piwowarczyk, styczeń 2014
Beata Chomątowska (okładka: Fajne Chłopaki)
"Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie"
Wydawnictwo Czarne
Liczba stron: 304
Okładka miękka
ISBN 978-83-7563-555-9