Zbiór przyrodniczych gawęd "Warszawa dzika" świadczy o głębokiej ekologicznej wiedzy Arkadiusza Szarańca. Przekazuje ją w sposób na tyle atrakcyjny, aby każdego czytelnika nakłonić do samodzielnego myślenia. Entuzjazm, z jakim autor podchodzi do tajemnic natury i jej ochrony, nie miałby aż takiej wagi bez obszernej rzeczowej argumentacji.
Intrygujący jest już sam wstęp. Jego bohaterami są kolejno: łoś, stadka kosów i drozdów oraz polujący na nie "ptasi arystokrata", czyli sokół wędrowny. Jest też rudel kilkunastu saren, bóbr i żuraw stepowy, a w końcu to, czego czytelnik niekoniecznie się spodziewa:
Te wszystkie zwykłe-niezwykłe zdarzenia mają jedną cechę wspólną: wydarzyły się w granicach Warszawy, w promieniu kilku kilometrów od Pałacu Kultury i Nauki. Nad kolumną Zygmunta można zobaczyć klucz dzikich gęsi i kołującego bielika. Wystarczy tylko unieść głowę i rozejrzeć się wokoło.
Kolejne rozdziały zawierają sporo równie celnych opisów czy porównań. Choćby to, wyjęte z ekscytującej opowieści o sympatycznej rodzince bobrów zamieszkujących norę przy moście Poniatowskiego: "Samiec – zwalisty brunet, spasiony jak opat, wlecze za sobą plusk [ogon] gruby jak polano. Samica – drobna i jasna blondynka – jest nieśmiała, podobnie jak ich potomstwo".
Nieodpartym walorem książki jest niepozbawiona humoru inwencja metaforyczna i słowotwórcza autora. Zobaczmy tylko: raróg, jako ptak wpadł na krótko "ot tak, mimolotem". Jego wizyta odbyła się "na szczycie", gdyż uwił sobie gniazdo przy iglicy Pałacu Kultury i Nauki. Natomiast rodzice sokołów "zdzierają sobie skrzydła, szpony i dzioby", aby wykarmić potomstwo.
Wisła od prawieków była i jest ważną "ptakostradą", perkozy zaś to "takie małe podloty (podpływki? podnureczki?)". Gawrony, wrony i w ogóle krukowate z niewiadomych powodów mają u człekokształtnych "przekrakane", pomimo faktu, że imponująco opanowały umiejętności "manualne i dziobalne". Trzmielom w to "bzykaj", zimorodki ciężko harują na "niełatwy kawałek rybki", kawki sobie "kawczą", a pokrzywa miewa z kolei "parzące relacje" z ludźmi.
Wszystko to dopiero przedsmak do zastanawiającego neologizmu "ekoista". W rozdziale "Jak być ekoistą, czyli antysmogowe pospolite ruszenie narodowe" autor rozszyfrował to pojęcie jako działanie skutecznie łączące egoizm z ekologią. Udowodnił, że równie przeciwstawne terminy, ku obopólnemu pożytkowi, można znakomicie połączyć.
Uwagę przyciągają także trafnie dobrane skojarzenia uwidocznione w tytułach rozdziałów, np. "Bieliki na Bielanach", "Chomik z Chomiczówki", "Pomarańczarnia i mandarynki" czy "France kawki". Każdy z rozdziałów, o randze miniesejów, opatrzony został starannie opracowanym, brawurowym zakończeniem. W treściach nie zabrakło równie błyskotliwych spostrzeżeń, nierzadko na miarę aforyzmu ("Każdy instynkt trzeba szlifować w twardej praktyce").
Arkadiusz Szaraniec jest bystrym obserwatorem. Umie wypatrzyć najbardziej zdałoby się banalne zdarzenie, umykające uwadze dziesiątków czy setek innych zagonionych ludzi. Bo kogo na Placu Defilad może obchodzić jakiś tam ledwie opierzony, śmiesznie podskakujący wróbelek?
Tymczasem ptaszek z wysiłkiem podfruwa do góry, wprost do przedniej szyby zaparkowanego busa. Ślizga się po chłodnicy, opada. "Wciąż jednak ponawia swoje starania, za każdym razem zdziobując przyklejone tam, zmiażdżone podczas jazdy małe i większe owady – meszki, muchy, ćmy, motyle. Mały wielki wynalazca".
Są też inne, podobnie oczywiste przykłady fenomenów odradzającej się natury. Nic to, że kolejny cytat dotyczy akurat łosia. Mógłby bowiem, toutes proportions gardées, objąć całą rzeszę innych ssaków czy ptaków.
Ten wielki roślinożerny kombajn rozsiewa gatunki roślin, które zjada, część trawi, a następnie wydala, ale już w zupełnie innym miejscu. Dzięki niemu puszcza trwa i rozrasta się, jego naturalna rola żywej kosiarki i siewnika jest potrzebna dla obu stron.
Mowa tu o królu (i symbolu) Puszczy Kampinowskiej. Jej biomasa – według obliczeń naukowców – od czasu, kiedy objęto ją kompleksową ochroną w 1959 roku, wzrosła do teraz aż pięciokrotnie. Słowem warto inwestować w ochronę natury, zamiast ją bezmyślnie niszczyć, jak (zwłaszcza, choć nie tylko) w Puszczy Białowieskiej.
Zanim odrobimy skutki lex Szyszko, miną dziesiątki lat. Ostrożne szacunki przeprowadzonych działań to ponad cztery miliony wyciętych drzew. Nawet kilkanaście tysięcy młodych sadzonek nie zrównoważy straty jednego wiekowego drzewa. Tymczasem lawinowo narastający smog zabija już więcej ludzi niż wypadki drogowe, a trwale i nieodwracalnie szkodzi wszystkim, także tym jeszcze nienarodzonym.
O szkodliwej działalności ludzi można u Szarańca czytać – wprost i między wierszami – niemal na każdej stronie. Autor szczególnie piętnuje zwyczaj niepojęcie częstego strzyżenia miejskich "zieleńców": "Koszone barbarzyńsko przy samej ziemi, zamieniają się półmartwe połacie zeschniętej rachitycznej żółtoszarej trawki, a raczej w obszar ich rzadkich kępek. […] Słońce wypala odsłonięte korzenie, to samo robi potem sól i mróz – ostatnie pokosy odbywają się w końcu listopada, a nawet w grudniu czy styczniu, jeśli na to pozwalają warunki dziwnych zim. Gleba staje się biologicznie martwa".
Podobnie niszczycielską działalnością bywa systematyczne grabienie i wywożenie liści. "Równie katastrofalny w skutkach jest pęd do wymiatania opadłych liści, które w okresie jesieni są traktowane jako wróg publiczny numer jeden. A to przecież osłona dla trawy, schronienie dla setek stworzeń, które potem giną palone żywcem, a także zatrzymywacz wilgoci w glebie. Niestety, moda i rutyna wygrywa z wiedzą i logiką".
Jeszcze innym problemem jest wykorzystywanie przez ptaki dostępnych w mieście schronień w rozmaitych szczelinach murów. Często, niestety, są to ujścia wentylatorów, bądź te czy inne kanały przepływu powietrza w nowo powstających budynkach. Biedni ptasi rodzice wylatujący po pożywienie dla swoich maleństw, po powrocie często bezskutecznie dobijają się do nich, żywcem zamurowanych i powoli konających: "Daremnie trwają protesty, administracje spółdzielni z niewzruszonym spokojem robią swoje i to w sezonie lęgowym, lekceważąc obecność ptaków wysiadujących jaja lub karmiących już spore pisklęta. Co z tego, że prawo tego zabrania, skoro sumienie im zezwala".
Żeby nie poprzestać na narzekaniu, autor proponuje sporo rozwiązań pozytywnych, do szybkiej realizacji dla wszystkich i od zaraz. Zamiast bezskutecznie wyczekiwać zmian na lepsze, warto dać dobry przykład i… zacząć od siebie. W książce "Warszawa dzika" znajdziemy sporo przykładów na ekologiczny recykling – choćby makulatury.
I jeszcze jeden wniosek wypływający z tej książki. O tym, że ogólna wiedza przyrodnicza jest u nas na katastrofalnym poziomie, świadczą choćby przykłady ingerencji ludzi w "pomoc" zwierzętom, które okazują się dla nich niedźwiedzią przysługą. Dotyczy to np. młodych sarniąt, celowo pozostawianych przez rodziców samopas, aby nauczyły się samodzielności – podobnie zresztą jest z uczącymi się latać młodymi ptakami – nie trzeba się nad nimi "litować", przygarniać, przynosić do lecznic i schronisk, bo niechcący zrobimy im krzywdę.
Uczmy się więc kochać przyrodę. Ratujmy jej przejawy w Warszawie czy gdziekolwiek indziej mieszkamy, byle rozsądnie. Ratujmy dziką naturę, bo w ten sposób ratujemy również siebie – i cały świat.
Bądźmy ekoistami.
Arkadiusz Szaraniec, "Warszawa dzika"
wydawnictwo: Iskry, Warszawa 2019
oprawa: twarda z obwolutą
wymiary: 170 x 240 mm
liczba stron: 324
ISBN: 978-83-244-1031-6
ISBN e-publikacji: 978-83-244-1036-1
Autor: Janusz R. Kowalczyk, lipiec 2019