W pierwszej części dramatu Sofoklesa twórcy nie wprowadzają niemal żadnych zmian. Kreon zakazał godnego pogrzebu Polinika, który wygnany przez brata, powrócił z najeźdźcą do owych bram Teb i zginął nie jako bohater, lecz jako zdrajca kraju. Dlatego tebański władca wydał dekret zakazujący pochówku, lecz sprzeciwiła się temu niepokorna siostra Polinika, Antygona ze ściganego przez Fatum rodu Labdakidów. W inscenizacji Brala Antygona w czarnym, skórzanym stroju i z rozpuszczonymi blond włosami (Anu Almagro) przypomina wojowniczkę z gier komputerowych. Ma w sobie coś z Hanuszkiewiczowskiej słynnej Balladyny na motorze. Gra ostro, maluje swoją postać grubą kreską. Oświetlona z góry reflektorem, przy mikrofonie, wykrzykuje Kreonowi swoje racje o wyższości boskich praw nad ludzkimi i o prymacie miłości nad zasadami. Przerzucają się argumentami jak równy z równym. W tej części "rockowa" Antygona, choć szarpana i bita przez straże (choreografia pierwszej części: Julien Tuati) jest silna, zdeterminowana, nie boi się śmierci. To Kreon przejdzie metamorfozę, nieoczekiwanie stanie się bezbronny i nagi, gdy za późno ocknie się z pychy, doprowadzi do śmierci najbliższych, głuchy na ostrzeżenia Przewodnika Chóru i wróżby Tejrezjasza. Potężny despota jako człowiek ponosi całkowitą klęskę.
Kontrast dla tego piekła stanowi niebiański, oderwany od ziemi świat Antygony, który poznajemy w drugiej części tryptyku. To świat pełen klasycznego piękna, łagodności i duchowości, świat opery i baletu, przepełniony kobiecą energią. Muzyka Macieja Rychłego przenosi nas wedle słów Antygony w "czas zmarłych", który "trwa dłużej niż żywych", sferę sacrum. Antygona nie jest tu indywiduum, lecz staje się zbiorowym, ponadczasowym bohaterem, tożsamym z niewinnymi ofiarami wojen i kataklizmów wstrząsających tak starożytnym, jak współczesnym światem. Reprezentują ją kruche, półnagie tancerki i androgeniczni tancerze rodem ze świata Piny Bausch. Ruch to życie, być może życie po śmierci – zdają się mówić twórcy spektaklu. Choćby ruch w ciszy przerywanej tylko oddechami tancerzy, ciszy, która pojawia się po 75 minutach rockowej wrzawy niespodziewanie i do której jesteśmy nieprzyzwyczajeni. Tancerze tworzą przedziwne konstelacje, czasem chimery, czasem szukające bliskości i kontaktu z drugim człowiekiem pary, by za chwilę paść, jak ścinane kwiaty (choreografia części II i III – Melanie Lomoff). To kreacja zbiorowa, w której każdy jest odrębny, w której jest również miejsce na improwizację. Zespół raz po raz próbuje wyzwolić się z więzów ciała, owładnięty obsesją śmierci, walcząc z prawami grawitacji.
Opowieść Antygony w tym wydaniu to współczesna dramma per musica, przywodząca na myśl twórczość Henry’ego Purcella, w której królują renesansowe sekundy i ponure dysonanse, wyśpiewane mocnym i najbardziej pierwotnym instrumentem – ludzkim głosem. Z harmonii chóru wybijają się co jakiś czas strzeliście partie solowe. Ta muzyka to pieśń żałobna ludzkości przechodząca w anielski trel. Świat dźwięków współgra z czarno-białą scenografią, światłem, kostiumami wykonawców, dynamiką tancerzy i posągowością śpiewaków – wszystko opiera się na zdecydowanych kontrastach, zderzeniach, czerń-biel, dobro– zło, harmonia– dysonans, ruch – bezruch, życie – śmierć.