"Nie boję się powtórzeń" – zaznacza pisarz już na początku tekstu otwierającego tom. No i rzeczywiście, podczas lektury w uszach brzmią dobrze znane melodie i jak w kalejdoskopie powraca zestaw motywów niczym z generatora stasiukizmów: drogi krajowe, mapy samochodowe, rogacizna na nadrzecznych niwach (już jako krajobrazowe zjawisko w fazie zaniku), umiłowanie rozpadu, peryferyjny flaneryzm i "antycywilizacyjne tyrady". "Ile można?" – myślisz sobie – a jednak czyta się dalej. Bo umiejętności konstruowania sugestywnych obrazów Stasiukowi odmówić nie sposób. Z jego prozą jest trochę tak, jak z zespołem Ramones, który, wypracowawszy swój styl, trzymał się go przez kolejnych dwadzieścia lat – jeśli się polubiło kiedyś tę estetykę, przesiąkło nią jak dymem z ogniska, to i nie traci ona z czasem swojego chropowatego uroku. A także jak tłumaczy sam autor: "Przeżyjesz pół życia, ujedziesz tysiąc kilometrów i zawsze na końcu znajdziesz obraz, który już dawno i daleko widziałeś".
Po wciągającym "Przewozie" – nadbużańskim westernie rozgrywającym się latem 1941 roku na południowym Podlasiu tuż przed atakiem Niemiec na ZSRR – autor "Dukli" wraca do sprawdzonej formuły pisania na styku eseju i literatury drogi. Wraca też nad Bug – tytułową rzekę dzieciństwa (z którą to jest związany podwójnie, bo dziadkowie od strony matki mieszkali w okolicach Wyszkowa, a od strony ojca – w okolicach Drohiczyna). Pandemia pokrzyżowała mu kolejną wyprawę na zabajkalskie stepy, więc samotnie biwakuje na brzegach rzeki, nad którą w młodości spędzał wakacje – od granicy ukraińskiej do ujścia Bugu do Narwi – z wędkarskim parasolem i składanym krzesełkiem, bo, jak mówi, robi się "stary i wygodny". Ze wspomnieniami siłą rzeczy powracają także znane już z wcześniejszych książek postaci, jak babka, dla której wizyty duchów były na porządku dziennym (pisał o niej w opowiadaniu "Babka i duchy" z "Grochowa"), czy dziadek – sołtys, typ przemocowego pieniacza, którego na płycie "Opla-Stasiuk-Trzaska" pisarz przedstawił słowami: "Kiedy mój dziadek wchodził na podwórze / Uciekały zwierzęta i ludzie", a przy tym człek wyjątkowo pobożny, przewodzący we wsi nabożeństwom majowym.
Sentymentalną podróż do źródeł własnej geopoetyki szybko jednak przyćmiewają zarówno mary przeszłości (jak wtedy, gdy podróż do źródeł Bugu przynosi informacje o masakrze w Hucie Pieniackiej i pogromie w Złoczowie), jak i wir współczesnej geopolityki. "Nie można bezkarnie patrzeć na ten kraj" – stwierdza Stasiuk. Choć pytanie, czy nie można, pozostaje otwartym, książka na pewno jest kolejnym dowodem na wielopokoleniową ciągłość traumy II wojny światowej w polskim społeczeństwie.
W swojej opowieści Stasiuk spotyka zatem duchy z bezpowrotnie utraconej przeszłości (jak zapamiętanego z dzieciństwa głuchoniemego pastucha w moim ulubionym opowiadaniu z książki – "Pastuszu") i duchy teraźniejszości (syryjskiego uchodźcy, który utonął, próbując przeprawić się przez Bug). Najciekawsze są właśnie te fragmenty, gdy gawędzenie o kawie na Orlenie czy pakowaniu ekwipunku do bagażnika swojego pickupa ustępuje miejsca transowym wyobrażeniom: o ludzko-zwierzęcej procesji wędrującej po mazowieckich piaskach, o upiornym pochodzie chłopów spod Bełżca w głąb ziemi, w której ich przodkowie poszukiwali żydowskiego złota, czy opisaniu Stasiukowego pomysłu na rozbicie rosyjskiej armii – usypaniu wałów ze sprzętu AGD, który sołdaci z głubinki, "gdzie wszystko się przyda", mogliby sobie do woli szabrować.
No właśnie, wojna – przede wszystkim ta dziejąca się tu i teraz za naszą wschodnią granicą, choć, jak wspomnieliśmy, w tekście wielokrotnie powracają też powidoki koszmarów II wojny światowej – jest tu tematem przytłaczającym nostalgiczne i literackie wędrówki. Dwa teksty – "Żmijowisko" i "Donbas" – odnoszą się właśnie do zaangażowania Stasiuka w pomoc dla walczącej Ukrainy. W tym pierwszym historie o przewożeniu ludzi przez granicę i pakowaniu kartonów z pomocą humanitarną przeplatają się z podróżą śladem poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego i refleksjami wokół wizyty w Bełżcu. W drugim z nich autor opisuje wyprawę do strefy przyfrontowej, gdzie jako wolontariusz Fundacji Linia Frontu dostarczał ukraińskiemu wojsku zakupionego ze zrzutek land rovera. Wiele też pisze o swoich ukraińskich sympatiach (jak we fragmencie o swojej pierwszej podróży do Ukrainy w 1998 roku i emocjach na widok powiewającej ukraińskiej flagi: "Powiecie, że pijackie wzruszenie. No ale widywałem na bańce flagi różnych krajów i nigdy nie uroniłem nad nimi ani jednej łzy"), choć nie unika także opowieści o mrocznych kartach polsko-ukraińskiej przeszłości ("Żmijowisko" i "W górę rzeki"), jak i o utracie złudzeń co do Rosji, której azjatycką część opisywał wielokrotnie: "Nigdy nie mieli pomysłu, co zrobić z tym bezkresem. Przerósł ich. Robili tylko syf i opowiadali światu bajędy o jakiejś misji cywilizacyjnej". I dalej o Piotrze I, który myślał, że "jak nauczy się strugać deski i ciosać belki w Holandii, to Moskowia stanie się od razu morską potęgą. Typowe dla nich: cywilizacji da się nauczyć w rok, a jak nie, to zawsze można cywilizację podpierdolić albo rozjebać".
"I taka to właśnie rzeka dzieciństwa" – mówi Stasiuk, udowadniając, że powrót do przeszłości nie jest możliwy bez bagażu obciążeń, jakie przynoszą za sobą późniejsze doświadczenia i stare traumy.
Andrzej Stasiuk – "Rzeka dzieciństwa"
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024
Liczba stron: 164
ISBN: 9788381918893