Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego jest chyba najoryginalniejszym, najlepiej rozpoznawalnym głosem pośród wszystkich poetów średniego i młodego pokolenia. To poeta niepodobny do nikogo, sam kształtujący własną tradycję, na własną rękę poszukujący sobie precedensów w dawnej liryce. I ufający niepowtarzalności swojej psychicznej i egzystencjalnej konstrukcji.
Dzieciństwo i młodość spędził w okolicach Przemyśla i dorastał na pograniczu języków i kultur – ukraińskiej i polskiej. Do dzisiaj ten niesłychanie drażliwy styk kulturowy i historyczny boleśnie dynamizuje jego twórczość. Można też powiedzieć, że swoista, szorstka i zdobywająca się na niepowtarzalną melodykę poezja Tkaczyszyna-Dyckiego swoją specyficzność zawdzięcza temu stykowi, chociaż niewiele w niej bezpośrednich kresowych zapożyczeń.
Krytyka wielokrotnie zwracała uwagę na to, że liryka ta odwołuje się do sarmackiego baroku. Jak pisał Krzysztof Karasek, motywy tematyczne "śmierć, kości, trumna, kościotrup i inne tego rodzaju relikty występujące w wierszach wydają się mieć źródło w tej właśnie epoce". To niewątpliwa prawda, ale ważniejsze są osobiste, psychologiczne źródła tej stałej symboliki w poezji Tkaczyszyna-Dyckiego.
Naczelne tematy tej poezji są trzy. Najpierw jest to choroba fizyczna i psychiczna osób najbliższych – matki, krewnych, przyjaciół. A także ich długo ciągnąca się agonia i upokarzająca śmierć pokazywane brutalnie, bez osłony poetyckich ornamentów. Przede wszystkim jednak jest to wstrząsający zapis umierania matki. A patrzy na jej chorobę i śmierć chłopiec ostro widzący, który w tej śmiertelnej matni próbuje niejasności swojego dzieciństwa i swojego dojrzewania:
chociaż choruje na głowę i ma przy tym
zmierzwione włosy to z jakąż jasnością
robi nam kolację z tylu jaj
które trzeba wyjąć z lodówki [...]
twoja matka jest piękna odkąd choruje powiedziała
Hryniawska [...]
Drugi temat to cielesna, seksualna tożsamość podmiotu tej liryki. Jest ona umyślnie zatarta, wahająca się między identyfikacją heteroseksualną i homoseksualną, między seksualną pasją a lękiem. Tkaczyszyn-Dycki swoje miłosne wiersze osadza w niezwykle wyrazistej, ale trudnej do dyskursywnego opisania filozofii ciała. I unosi się nad miłością nieusuwalny cień śmierci - partnerzy tych dokonanych i niedokonanych związków młodo umierają:
co czynią twoje usta kiedy umiera
przyjaciel i bierze sobie wychodne
po drodze zdejmuje szkielet
w którym go nie ma bo to łach zmyślony
[...]
głupi jest ten chłopiec który wczoraj był
z nami a dzisiaj zdejmuje łach zmyślony
kiedy jest nadzwyczajnie: oby tylko nie odszedł
okryty tym co zostawił we mnie a ja w nim
Istnieje ogromna pokusa, żeby przyjrzeć się tym aspektom poezji Tkaczyszyna-Dyckiego z psychoanalitycznego punktu widzenia, wydaje się ta poezja jakby stworzona dla tej metody badawczej. Najwnikliwiej użyła kiedyś tej metody Bożena Umińska. Oto znamienne cytaty z jej eseju:
"Kobieta grozi płodzeniem, a płodzić, dopóki pozostaje się w polu władania matki, nie wolno"; "Z podstawowego rozdarcia: życie – śmierć wynika kłopot z ciałem. W ciele najbardziej odczuwalne są kości, stanowiące łącznik materialny [...] pomiędzy tym a tamtym światem. [...] Reszta, czyli żywe ciało, jest wszystkich i niczyje, prawdziwy dom publiczny [...]".
Trzeci temat to rodzinne i przyjacielskie prowincjonalne (z okolic Przemyśla) życie codzienne, oddane ze znawstwem jego trudno uchwytnych psychologicznych nawyków, obyczajów, zbiorowych kompleksów. Pojawiają się historie rodowe Bęskich, Argasińskich, Ilnickich – już sama egzotyka i zarazem swojskość tych nazwisk nastraja poetycki instrument. Tom z 2005 roku nosi tytuł "Dzieje rodzin polskich" – jest to nazwa ironiczna, bo naśladując jakąś ogromną nie napisaną monografię historyczną, jest jedynie (i aż!) spojrzeniem życiowego samotnika. Jednakże ta jednorazowa, pojedyncza historia istnienia dziwacznego outsidera skupia w sobie "rodzinę" ludzkich losów - lokalną, ale niezwykle szeroko rozgałęzioną. I dochodzi do tego wieloma aluzjami zaznaczana polityczna historia Polski.
Te trzy tematy splatają się w poezji Tkaczyszyna-Dyckiego w przedziwnie polifoniczny sposób, tworząc od pierwszego do ostatniego tomiku zawikłany, piękny i mroczny koncert.
Barwa głosu, wystrój dźwiękowy tej liryki jest niepowtarzalny. Przypomina chrapliwe zawodzenie liry korbowej albo monotonny ruch smyczka w obie strony – z którego wysnuwa się nieskończona, urozmaicona, wariacyjna muzyka. To jest, mówiąc fachowo, wiersz meliczny, podobny do archaicznych utworów poetyckich, śpiewanych, a nie recytowanych. W polskiej poezji powojennej tylko trzech poetów tak ostentacyjnie wykorzystywało, jako materię poezji, sam timbre swojego głosu: Stanisław Grochowiak, Rafał Wojaczek i właśnie Tkaczyszyn-Dycki.