Aleksander Bardini w filmie "Dotknięci", reż. Wiesław Saniewski, Studio Filmowe im. Karola Irzykowskiego, 1988, fot. Polfilm/East News
O Bardinim piszą specjaliści. Edward Krasiński przedstawia go jako artystę osobnego. Maria Dworakowską zestawiła "Kronikę życia i twórczości". Barbara Osterloff omawia jego reżyserie w teatrach dramatycznych, a Małgorzata Komorowska - w teatrach operowych. Joanna Stacewicz-Podlipska pisze o twórczych spotkaniach reżysera ze scenografką Teresą Roszkowską. Są także wypowiedzi artystów współpracujących z profesorem oraz spory blok jego listów. Całość opatrzona została bogatym materiałem zdjęciowym i ikonograficznym.
Po pochłonięciu 444 stron tego imponującego zeszytu pierwszym odczuciem czytelnika jest dojmujący smutek, że tego mędrca, jakże przenikliwie oceniającego realia, w jakich przyszło nam żyć, od dawna nie ma między nami. Drugim - jak niesprawiedliwe i krzywdzące jest stwierdzenie, że nie ma ludzi niezastąpionych. Bardiniego jako wspaniałego doradcy - z jego bystrym spojrzeniem na kulturowy i cywilizacyjny rozwój naszego kraju w Europie i świecie - nikt nigdy nie zastąpi. Trzecim - że bohater tej opowieści poza imponującą wiedzą z wielu dziedzin historii sztuki, poza warsztatową sprawnością aktorską, reżyserską, biegłością muzyczną i literacką, posiadł też niecodzienny dar umiejętnego zaszczepiania swoich pasji wśród garnących się doń ludzi. Z dumą zawsze podkreślał, że przede wszystkim uważa się za pedagoga.
W kontaktach z bliźnimi niebywała erudycja Bardiniego nigdy zresztą nie była przeszkodą. W dyskusjach kierował się raczej zdrowym rozsądkiem, niż pouczeniami ex cathedra, co sprawiało, że w swoich wypowiedziach był mistrzem jasności wywodu. Bardiniego każdy słuchał - a i słyszał! - jak należy. Aż chciałoby się powtórzyć za Stanisławem Tymem zdanie z jego listu (z 9 października 1986) do profesora Bardiniego:
"Niech Pan się wreszcie ze mną spotka, to Pan mi coś do sensu powie."
W szczegółowym kalendarium można prześledzić, jak kształtowała się osobowość twórcy. Tu, obok dość znanych faktów, solidny zastrzyk informacji z czasów, kiedy Bardini przebywał poza krajem. Po szoku pogromu Żydów w Kielcach, wyjechał w 1947 roku do Monachium. Tam też, w nadzorowanej przez Amerykanów strefie, wystawiał w Münchener Jiddishes Theater - z ocalałymi z hitlerowskiej zagłady współbraćmi, na poły aktorami, na poły amatorami - świetnie przyjmowane widowiska w języku jidysz. Kiedy później, w Kanadzie, mimo stale ponawianych wysiłków, żadnej ze scen nie okazał się potrzebny, w 1950 roku wrócił do Polski.
Trafił akurat w apogeum socrealizmu, więc i w kraju chleb nie przychodził mu łatwo. Z początkiem 1954 roku jako reżyser dyplomowego przedstawienia Balladyny Juliusza Słowackiego na scence warszawskiej PWST wywołał narodowe rozdzieranie szat, rezygnując w finale z pioruna. W jego inscenizacji ingerencja sprawiedliwości z zaświatów przybrała wyraz ataku serca głównej bohaterki. Po latach, w 1991 roku, tak to komentował:
"Przedstawienie 'Balladyny' dało okazję do popisowych robinsonad bramkarzy romantyzmu, bolejących (nieco za głośno) nad wbiciem do ich bramki realistycznej piłki. Ale tak już widocznie musi być: złowrogiemu milczeniu w sprawach polityki towarzyszy przesadny hałas w sprawach sztuki."
Rozmaite gremia sprawią, że i jego Dziady - pierwsza powojenna inscenizacja poematu Adama Mickiewicza (premiera 26 listopada 1955 w warszawskim Teatrze Polskim) - nie pojadą na festiwal do Paryża. Trafi tam za to Kordian Erwina Axera, z Tadeuszem Łomnickim, z Teatru Narodowego.
Spory wokół inscenizacji Bardiniego nie ograniczały się wyłącznie do teatrów dramatycznych:
"Zamiast analizy muzycznej cudownego 'Strasznego dworu' dokonano analizy patriotycznej" - skomentował niegdyś kompetencje krytyków, robiących wrzawę wokół jego przełamującej schematy koncepcji inscenizacyjnej.
Bardini nie przepadał za udzielaniem wywiadów. Uważał, że absolutnie nie warto wypowiadać się na temat własnych udręk czy bolączek, o ile człowiek nie otworzy się w pełni i nie powie wszystkiego. W jednym ze swoich tekstów dla miesięcznika "Polska" (7/1965) ujął to następująco:
"Wydaje mi się, że miesięcznik ten jest po to, by oznajmić, że jest pięknie. A mnie nie jest pięknie. Nie dlatego, że ktoś mnie specjalnie krzywdzi, postponuje, że mam trudności materialne lub coś w tym rodzaju. Nie. Nie jest mi pięknie, bo jestem zabłąkany. A zabłąkany jestem dlatego, że zajmuję się teatrem. Fakt, że pracuję jako reżyser także w operze, radiu i telewizji, że jestem nauczycielem w szkole teatralnej - to nie tyle dowód mojej wszechstronności, ile bardziej lub mniej udane próby wyjścia ze stanu zabłąkania. Jakże zazdroszczę ludziom teatru, którzy 'wiedzą na pewno'. Zazdroszczę im, ale i nie mogę z nimi być. Może nawet boję się ich trochę. Chciałbym 'wiedzieć na pewno', a jednak, czuję to wyraźnie, że moje wątpliwości są moją największą siłą."
Józef Hen w wydanej w 1974 roku powieści Yokohama zamieszcza fragment dotyczący Saszy, "starego, mądrego profesora szkoły teatralnej", który ze studentami prowadzi próby dyplomowego przedstawienia Ćwiczenia z Szekspira. Tenże powieściowy Sasza wygłasza sentencję, która jest niemal dokładnym cytatem jednej z prawd teatralnych, z którymi Bardini nigdy się nie krył:
"Powiem panu jedno: energia rakiety nośnej w locie na księżyc jest niczym w porównaniu z energią niezdolnej aktorki. Dla osiągnięcia celu może obalić rząd i zmienić ustrój."
Nie ma w tej monografii cytatu, z którym można by polemizować. Opinie, głoszone przez prof. Bardiniego w różnym czasie, miejscu, okolicznościach, są constans - wciąż obowiązują. Bo jakże zaprzeczyć choćby tej jego wypowiedzi udzielonej Annie Retmaniak w 1975 roku dla potrzeb audycji radiowej:
"Istnieje aktor, który jest twórcą i istnieje aktor, który twórcą nie jest. Sam fakt, że się jest aktorem, nie oznacza, że się jest twórcą. [...] Teatr, choćby nie był w tej chwili najlepszy - a w sensie organizacyjnym jest, powiedzmy, w defensywie - stanowi jeszcze ciągle tę instytucję, która aktora nobilituje. Nobilitacji artystycznej w filmie i w innych zmechanizowanych środkach przekazu aktor zdobyć nie może; może zdobyć popularność, sławę, czasem może mu nawet wyjść świetna rola, ale w zasadzie nobilitacja dokonuje się przez teatr. I co się wtedy dzieje z aktorem? Otóż myślę, że autentycznie twórczo pracują w teatrze - jeżeli wierzą reżyserowi, jeżeli interesuje ich utwór - tylko aktorzy wybitni. Aktor mniej znany lub pracujący w ograniczonych rejonach wypowiedzi aktorskiej, w gruncie rzeczy się śpieszy; pod te wszystkie adresy, które mu podwyższą standard artystyczny i życiowy. Telewizja, dubbing, film - tam się spieszy. Co do mnie, uważam, że aktor przyjmując wszystkie propozycje, dokonywa aktu samozniszczenia. Nie dlatego, że nie potrafi zagrać, ale z powodu stanu, do jakiego doprowadza sobie nerwy."
W 1976 roku telewizyjne "Studio 2" realizuje cykl "Spotkanie z profesorem Aleksandrem Bardinim", którego uczestnikami jest muzykująca młodzież poddającą się przed kamerami ocenie profesora. Półroczny program gromadził nadzwyczajną widownię i cieszył się niezwykłym uznaniem widzów. Jak zauważył w "Perspektywach" Witold Filler, Bardini zmienił sposób zależności między życiem a fikcją:
"Na Mikulskiego pokazywano w tramwaju palcami: 'Patrzcie, Kloss!' - na Bardiniego pokazują: 'Patrzcie, Bardini'."
Popularność telewizyjna sprawiła, że Aleksander Bardini zaczął być odtąd często obsadzany w filmach - osobliwie w rolach profesorów. Grał siebie. Bardiniego. Był to też czas, kiedy przestał reżyserować. Przyczyn można się doszukać w rozmowie z Krystyną Nastulanką, zamieszczonej w "Polityce" (17 kwietnia 1976):
"Ja żyłem przekonaniem o służebności teatru w stosunku do autora i swojego czasu. A dzisiaj słabo liczą się przedstawienia, w których reżyser nie przetelegrafuje gawiedzi, że jest mądrzejszy od autora. Coraz trudniej dogadać się w czasach, gdy awangarda stała się zawodem, a pomysł na własne życie uchodzi za pomysł na teatr. A jest to część szerszego procesu, w którym widzimy raczej walkę na opakowania niż na towary. Procesu, w którym użytecznym skądinąd futerałom przewróciło się w głowie w stosunku do skrzypiec. Tak to widzę i nie umiałbym zmienić mego stanowiska. Tym bardziej, że nie jestem teatralnym 'narkomanem' i uważam, że życie jest mimo wszystko ciekawsze od teatru. Nic więc dziwnego, że z mijającym czasem godziwie przeżyty dzień to dla mnie taki dzień, w którym uda mi się doprowadzić do uśmiechu płaczące dziecko, które spotykam na moim podwórku."
Tom o Aleksandrze Bardinim można śmiało polecić każdemu. I jakkolwiek skrupulanci mogą dostrzec te czy inne literówki (typu: rodzina Pozorów - zamiast Prozorowów - w Trzech siostrach Czechowa) jedna informacja stanowczo wymaga sprostowania. Na stronie 239 czytamy między innymi: "[...] orzekł Wacław Kubacki, autor studiów o twórczości Mickiewicza, a nawet poświęconej wieszczowi sztuki teatralnej 'Krzyk jarzębiny'." Otóż dramat Wacława Kubackiego ma tyle wspólnego z wieszczem - choć akurat całkiem nie tym - że bohaterem, wokół którego skupia się akcja Krzyku jarzębiny, jest Ludwik Spitznagel. Jak powszechnie wiadomo - przyjaciel Juliusza Słowackiego.
- "Aleksander Bardini 1913-1995", "Pamiętnik Teatralny" 2010, zeszyt 3-4 (235-236), Warszawa 2010, PL ISSN 0031-0522
Janusz R. Kowalczyk marzec 2011 | |