Przyroda jest wszędzie i to jest wspaniałe. Bardzo lubię odkrywać nowe miejsca, choć są oczywiście przyrodnicze hity Warszawy, takie jak Las Bielański czy rezerwat Wyspy Zawadowskie (po jego wyspach i łachach nie można chodzić, o czym ludzie często nie wiedzą). Nawet w pobliżu centrum miasta jest sporo ciekawych enklaw. Świetnie jest wszędzie nad Wisłą, zwłaszcza na praskim, dzikszym brzegu. Jest takie miejsce, które nazywa się Zakole Wawerskie – przepiękne, miejscami bardzo dzikie mokradło z łąkami. To są tereny, których mogłoby nam pozazdrościć niemal każde duże europejskie miasto, bo tam taka przyroda się nie zachowała. Las Bielański jest ostatnim fragmentem nieistniejącej już Puszczy Mazowieckiej. To jest zupełny ewenement i denerwuje mnie, że bywa nazywany trochę pogardliwie Laskiem Bielańskim. Dla mnie to jedna z największych atrakcji Warszawy i ewenement – nie słyszałem o podobnym, naturalnym lesie w europejskiej stolicy, w którym można spotkać puszczańskie gatunki. Wymieniłem kilka takich miejsc, ale wiosną tak naprawdę każdy park i każdy teren zielony jest dobrym punktem do obserwacji.
Wracając do ornitologicznych pasji, to wydaje mi się, że jest w tym jakaś taka ludzka potrzeba nazywania i klasyfikowania wszystkiego wokół. Ja na przykład bardzo lubię spędzać czas wśród przyrody, obserwować i nasłuchiwać, ale dość słabo znam się na ptasim nazewnictwie – gdy spotkam jakiegoś ciekawego ptaka, którego nie znam, to z chęcią mu się przyjrzę, ale nie zaprzątam sobie szczególnie głowy tym, jak on się nazywa.
Jestem do tego bardzo przywiązany – myślę, że to naleciałość humanistyczna, bo jednak jestem humanistą z wykształcenia, więc język jest dla mnie kluczowy. Zajmuje się pisaniem o przyrodzie, więc zawsze lubię mieć to wszystko dobrze nazwane. Staram się możliwie trafnie i dokładnie oddać to, co widzę i to, co słyszę. Mam bliskiego kolegę biologa, Igora Siedleckiego, z którym od wielu lat prowadzę zajęcia przyrodnicze i jego właśnie nie interesuje wkuwanie nazw gatunkowych, tylko dokładna obserwacja. Igor stara się na przykład wywnioskować, jak odbywa się zapylanie i kto zapyla kwiat na podstawie jego budowy. Dla mnie prowadzenie z nim i jego przyjaciółmi zajęć było odkryciem nowego świata i nowego sposobu myślenia o przyrodzie.
Co do tej potrzeby klasyfikacji, to w "Dwanaście srok za ogon" pisałeś, że spokojna ptasia pasja potrafi się niekiedy zamienić w rywalizację, tworzenie list osiągnięć.
Stanisław Łubieński, "Dwanaście srok za ogon", fot. Wydawnictwo CzarneGdy pisałem "Dwanaście srok za ogon", to chciałem to trochę zrozumieć. Nie to, żeby idea rywalizacji była mi zupełnie obca, ale jednak szybko straciłem zapał. Ludzie zbierają te gatunki, listy rosną i rosną, ścigają się ze swoimi znajomymi, rywalizacja potrafi przeciągnąć się na całe życie. Podziwiam konsekwencję, ale to nie dla mnie. Jest taka idea "wielkiego roku": ludzie notują gatunki, które spotykają przez cały rok. Mogą je notować w Polsce, Europie, Palearktyce Zachodniej czy na całym świecie – można strasznie z tym wydziwiać i kombinować. Ja parę lat temu wymyśliłem, żeby obserwować ptaki tylko w Warszawie. Takie podejście jest mi dużo bliższe, nie interesuje mnie jeżdżenie po całej Polsce i ganianie ptaków, żeby tylko nabić sobie ten licznik. Nie chce mi się specjalnie ścigać, zresztą biorą w tym udział tacy obserwatorzy, że nawet gdyby im zawiązać oczy, to i tak by mnie prześcignęli. Ja tam lubię lokalność – pospolity, polny ptak spotkany w Warszawie, poza swoim kontekstem, ma dla mnie zupełnie zupełnie inną wartość .
A masz jakąś obserwację, z której jesteś szczególnie zadowolony?
Miałem kilka takich obserwacji, ale niekoniecznie były to szczególnie rzadkie ptaki. Czasami są to dziwne, ale bardzo ciekawe obserwacje jakichś ptasich zachowań. Lubię patrzeć, jak wrony radzą sobie z opakowaniami po jedzeniu, obserwować, co ptaki znoszą w mieście do swoich gniazd. Na moim podwórku wrony podkradają wieszaki do doniczek z balkonów. To jest zupełnie inny rodzaj obserwowania przyrody. A gdybym miał coś wyróżnić, to miałem parę lat temu taką zaskakującą obserwację: na placu Wilsona, w centrum Żoliborza, widziałem przelatująca rzadką sowę, która nazywa się uszatka błotna. To było rano, szedłem po bułki. Działo się to w szczytowym momencie mojego ptasiarskiego wariactwa, więc miałem ze sobą lornetkę, co nie zawsze mi się zdarza. Mogłem się tej sowie dobrze przypatrzyć: zatoczyła kilka eleganckich kółek wokół placu i poleciała dalej w kierunku Wisły. I to jest taka obserwacja, która zostanie ze mną na całe życie. Ale właściwie regularnie, co drugie-trzecie wyjście w teren widzę coś fajnego i ciekawego, o czym później myślę.