A poza nimi jeszcze całe grono ludzi kultury w zagranicznych Instytutach Polskich. Choćby poetka Ewa Lipska, dyrektorka takiego instytutu w Wiedniu w latach 1995-1997.
Tak, było ich wielu także na mniejszych stanowiskach dyplomatycznych, co nie znaczy, że niskich. Dyrektorzy Instytutów Polskich, konsulowie generalni. Wśród nich tacy ludzie jak Wojciech Tygielski, przyszły prorektor Uniwersytetu Warszawskiego (dyrektor Instytutu Polskiego w Rzymie), Kazimierz Wóycicki (dyrektor Instytutu Polskiego w Düsseldorfie) albo poeta Jerzy Kronhold (konsul generalny RP w Ostrawie) czy autorka "Sagi rodu Słonimskich" Janina Szymańska-Kumaniecka (konsul w Wiedniu). Można by jeszcze wymienić kilka nazwisk ludzi, którzy się znaleźli w tym całym porządku MSZ-owskim. Nie bez kłopotów – subiektywnych i obiektywnych.
Co ma pan na myśli?
Kiedy wróciłem z Moskwy do Warszawy i pracowałem już w Departamencie Polityki Kulturalnej i Naukowej, to podlegały mi wszystkie Instytuty Polskie i ataszaty kulturalne. Dostawałem różne meldunki, że ci intelektualiści w tym rygorze urzędniczym po prostu się nie odnajdują. Dyscyplina pracy u nich kuleje i jest to w zasadzie nie do przewalczenia.
I znowu się kłania pańska "Opera biurowa", w której znajdziemy takie wątki.
Tak, zostawiłem tego dosłowny ślad, tyle że zakonspirowałem nazwiska... Więc ta fala ludzi kultury i nauki w dyplomacji podniosła się wpierw wysoko, by z czasem zniknąć. Część z nich rozpełzła się po ministerstwie, tworząc przyczółki dla tego, co nowe. Ale wielu po niedługiej przygodzie z dyplomacji odeszło.
Skoro to był taki dobry pomysł, to dlaczego się nie powiódł?
Da się to wytłumaczyć dwoma względami. Po pierwsze, syndromem pawiego ogona: ktoś był ambasadorem, dyrektorem, konsulem generalnym, a po powrocie do kraju okazuje się, że będzie odtąd zwykłym pracownikiem ministerstwa albo naczelnikiem w departamencie X, Y. Ktoś taki powie: "Ja tak nisko? Toż to upadek!".
A drugi powód?
Specyfika pracy urzędniczej, z której mało kto zdaje sobie sprawę. To jest trochę jak z zawiadowcami na stacji kolejowej, którzy chodzili kiedyś w czerwonych czapkach, po to by łatwo można ich było wypatrzyć wśród ludzi. Taki zawiadowca wychodził na peron z wajchą i puszczał pociąg w trasę. Czy ktokolwiek z podróżnych, gdziekolwiek i kiedykolwiek zapamiętał twarz takiego zawiadowcy? Oczywiście, że nie. A kiedy można było uchwycić jego tożsamość? Tylko wtedy, gdy spowodował wypadek.
Tak jak z sędziami sportowymi. Robią się widoczni dopiero wtedy, gdy popełnią błąd.
Dokładnie. Dlatego ktoś, kto nie jest nastawiony na pracę zespołową, kto nie czerpie satysfakcji z tego, że coś się zrobiło od punktu A do punktu B i na dodatek tej pracy nikt nie zauważy, taki człowiek zwyczajnie tego nie wytrzyma. Bo właściwie jedyna satysfakcja, jaką może mieć urzędnik, to wspinanie się po drabinie służbowej. A to, wie pan, nie każdemu się podoba. Zwłaszcza żadnemu poecie nie jest do niczego potrzebne.
Rzeczywiście można stracić motywację.
A do tego, co tu dużo gadać, dla kogoś, kto jest spoza środowiska urzędniczego, codzienna praca biurowa to złodziej czasu. Przecież ja przez kilkanaście lat tej pracy nie napisałem żadnej książki. "Kino rzeczy znalezionych" wyszło dopiero w 2006 roku, gdy byłem już na emeryturze. Pamiętam, jak mój przyjaciel Andrzej Werner wydał w 1997 roku interesującą książkę "Dekada filmu". A ja wybiegając z ministerialnego budynku, z tą swoją baranią głową, cały spocony, ledwo zdążyłem na promocję tej książki. Innego dnia dzwoni do mnie Janusz Szpotański, żeby zagrać w szachy. Nigdy nikomu nie odmówiłem gry w szachy, a wtedy nie zagraliśmy, bo tak bardzo byłem skołowany i wyjałowiony. Zrozumiałem wówczas, że zacząłem funkcjonować w jakieś zupełnie innej, obcej rzeczywistości.
Zdaje się, że dziś miejsce ludzi kultury i nauki w dyplomacji zajęli dziennikarze. Ambasadorami byli Daniel Passent, Jarosław Gugała, potem Marcin Bosacki. "Pańskim" Instytutem Polskim w Moskwie kierował jeszcze do wczoraj Piotr Skwieciński.
Znany publicysta, którego w ramach dyplomatycznych retorsji Rosjanie może bezwiednie zawrócili na ścieżkę pierwotnego zawodu… (śmiech)
Krzysztof Zanussi zainspirowany wyjazdem Jarosława Gugały na placówkę do Urugwaju, właśnie w ambasadzie RP w Montevideo umieścił akcję swojego filmu "Persona non grata". Czy odnalazł pan w nim prawdziwy klimat tej rzeczywistości?
To niezły film i w każdym razie uważam, że udało się Zanussiemu uchwycić meandry życia na placówce. Bo to jest naprawdę bardzo specyficzny rodzaj pracy. Prawda, że niektórzy ludzie odnajdują się w nim bez problemów. Choćby taki fachowiec jak Jan Tombiński, klasyczny urzędnik państwowy. Kiedy witał prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego jako ambasador we Francji, to Kwaśniewski go zapytał, jak on sobie radzi w Paryżu z rodziną, bo przyjechał tam z żoną i ósemką dzieci (śmiech). A tymczasem Tombiński odnajdywał się w tym specyficznym biurowo-rodzinnym klimacie jak ryba w wodzie. Gorzej z samotnikami, a nie daj Boże z tymi, którzy topią swoje niepokoje w alkoholu.
Podobno Zanussiemu też proponowano placówkę. I to w Moskwie.
Konsultował się nawet ze mną, czy ma przyjąć tę propozycję. Dobrze wiedziałem, jak go ostrzec przed pułapką. Zapytałem: – To najpewniej propozycja od ministra? – No, tak – powiada Zanussi. – To musi pan wiedzieć jedno. Z ministrem to pan już nigdy nie będzie służbowo rozmawiał. A z podsekretarzem stanu raz w roku i telefonicznie ze dwa razy. Natomiast będzie pan przyjmował dość regularne instrukcje od dyrektora departamentu. Zanussi zaraz zmarkotniał, jak to usłyszał. Bo jemu się wydawało, że taki ambasadorski urząd to wielka i samodzielna polityka, losy państwa, międzynarodowe sojusze i konflikty… Lecz nawet na tym, niby wysokim piętrze rzeczywistość jest prozaiczna.
Na koniec swojej kariery dyplomatycznej trafił pan w 2000 roku na placówkę do Lublany. Dlaczego akurat Słowenia?
Z rozdzielnika. Przyjąłem to z niejaką ulgą, bo w warszawskim biurze czułem się już naprawdę zmęczony. A tu niewielki kraj (małe jest piękne), bez bariery językowej i jakichś szczególnych dyplomatycznych wyzwań.
Udało się tam panu zadomowić?
Słoweńcy są uzdolnieni i dobrze zorganizowani, ale dość zamknięci, introwertycy. Mieszkałem w Lublanie na małej uliczce i czasem spotykałem się z odruchami sąsiedzkimi. Na przykład, gdy umarł papież Jan Paweł II, to mój sąsiad z naprzeciwka, spontanicznie, acz z nieśmiałością, złożył mi wyrazy współczucia. Ale w całej atmosferze było coś osobliwego. Taka na przykład sytuacja: zawsze kiedy podjeżdżałem do swojego domku, to machałem dzieciom sąsiadów, które często bawiły się na chodniku. Robiłem to świadomie, po to, żeby malców jakoś oswajać z postacią obcego. Empatii się jednak nie doczekałem. Kiedy przyjechałem, te dzieci miały osiem lat, a jak wyjeżdżałem – dwanaście. I proszę sobie wyobrazić, że one nigdy nie zareagowały na ten mój gest w żaden sposób. Ja, ze swoją odmiennością, w ogóle nie zaistniałem w ich chłonnym dzieciństwie.
Wracał pan w 2005 roku do Warszawy z ulgą?
Szczerze mówiąc, tak. Wiedziałem, że odtąd mogę popracować już na własny rachunek i to mnie bardzo mobilizowało. Do dzisiaj mnie trzyma.
W 2019 roku wydał pan opowiadania, a co dalej?
Jeśli starczy mi pary i szczęścia, to może zdążę jeszcze przed dziewięćdziesiątym rokiem życia zadebiutować książką o szachach (śmiech). Nie fabułą, tylko książką szachową.
Rafał Marszałek (ur. 1940 r. w Warszawie) – krytyk filmowy i historyk filmu, prozaik, dyplomata, a także szachista: mistrz FIDE i reprezentant Polski (1973). Doktor nauk humanistycznych (1972), pracownik Instytutu Sztuki PAN w latach 1973-1990. W III RP dyrektor Instytutu Polskiego w Moskwie (1990-1995), wicedyrektor Departamentu Promocji i Informacji MSZ (1995-1998) oraz I radca ambasady RP w Lublanie (2001-2005). Laureat licznych nagród w dziedzinie krytyki filmowej. Książki jego autorstwa to m.in. "Powtórka z życia" (1970), "Filmowa pop-historia" (1984), "Kino rzeczy znalezionych" (2005) i zbiór opowiadań "Niedoczas"(2019).