Kiedy samolot podchodzi do lądowania w Gdańsku, pola ustępują dzielnicom mieszkalnych bloków i prywatnych willi. Na chwilę ukazuje się skrawek starego miasta, które wygląda sympatycznie, są tam domy z kratownicami i sztukaterią, wąskie ulice i brukowane place. Jednak tak jak w Warszawie, stare miasto nie jest zbyt stare: zostało odbudowane już po wojnie.
Pęknięte centrum
Spacerujemy z moim towarzyszem podróży, Łukaszem, piernikowymi ulicami w poszukiwaniu dobrego obiadu i dosyć szybko znajdujemy wypełnioną turystami restaurację z polską kuchnią. Jedna strona kanału zabudowana jest niewielkimi, ozdobnymi domami. Te domy, szczególnie ciemnobrązowy "Żuraw" – ogromny średniowieczny dźwig portowy – to stały motyw pocztówek z Gdańska. Druga strona jest zarośniętym pustkowiem.
"Przed wojną obie strony kanału były ściśle zabudowane, wszędzie tu było centrum" – mówi Łukasz, który pochodzi z Sopotu. "Tu wciąż straszą resztki zburzonych w czasie wojny domów, miasto nie może znaleźć inwestorów do tej dzielnicy".
Wydawałoby się, że tak blisko starego miasta ziemia powinna być droga i atrakcyjna. Jednak życie turystyczne i biznesowe z niewidomych powodów tu nie dociera. Przytulne stare miasto nie zamienia się płynnie w nowe, tylko dość nagle urywa, ograniczone kanałami i drogami. Powstaje wrażenie, że to dekoracja dziecięcego spektaklu. A w tym samym czasie Gdańsk żyje dorosłym życiem – gdzieś tam, w rzeczywistym centrum.
Danzig
Rozgromieniem polskiego garnizonu na półwyspie Westerplatte w pierwszym tygodniu września 1939 roku niemiecka armia rozpoczęła natarcie na Polskę, które po kilku dniach zmieniło się w okupację. Gdańsk wtedy nazywał się Danzig, miał statut wolnego miasta pod ochroną Ligi Narodów, a jego mieszkańcami byli głównie Niemcy. Polacy byli tu pracownikami poczty, kolejarzami i tworzyli nieduży kontyngent wojskowych. W Wolnym Mieście Danzig, istniejącym od 1920 do 1939 roku, popularność partii nazistowskiej rosła nawet szybciej niż w samych Niemczech.
Chodzimy po miejskim muzeum historii, znajdującym się w ratuszu – jednym z niewielu ocalałych w czasie wojny budynków. Ponad jedna trzecia ekspozycji poświęcona jest okresowi, o którym w czasach Polski socjalistycznej nie wypadało mówić – był on "zbyt niemiecki". Podziwiamy gotycką salę królewską, ze sztukaterią i misterną snycerką, po czym przechodzimy do szklanych gablot, opowiadających o dniu powszednim, życiu społecznym i biznesowym okresu międzywojennego.
Mieszczańskie wnętrza z wygiętymi krzesłami i porcelaną, puszki po cukrze i herbacie produkcji niemieckiej, rekonstrukcja lady sklepowej z zabytkową kasą, salon modystki, ozdobiony "Singerem"… Wszystko układa się w obraz zamożności, dobrobytu i spokoju. Gigantyczne zdjęcia zniszczonego miasta przy wyjściu podsuwają myśl, że gdyby nie wojna, niemiecki wolny Gdańsk prosperowałby po dziś dzień.
"Mój tata nigdy nie lubił starego Gdańska" - mówi Łukasz po wyjściu z tego muzeum utraconego raju. – "Miał nawet problem z pracą na Politechnice, której budynki są wyrazistym przykładem architektury niemieckiej. Po wojnie styl niemiecki nie cieszył się uznaniem, alternatywę stanowił modernizm polski, który można znaleźć w Gdyni. A teraz muzeum historii reklamuje okres wolnego miasta, jak gdyby nic dalej się nie wydarzyło".
Mijamy kilka domów na placu Długi Targ i znowu wchodzimy do muzeum. Co prawda formalnie to nie jest muzeum, a "Strefa Historyczna Wolne Miasto Gdańsk". "Strefa" – to inicjatywa prywatna, jednak treścią niezbyt różni się od państwowej, którą widzieliśmy w Ratuszu: wciąż takie same wnętrza z opakowaniami niemieckich produktów, porcelaną i meblami.
Wytrwałość w odtwarzaniu nostalgicznych obrazów dawnego życia istnieje również w rosyjskiej praktyce muzealnej. Tam jednak dotyczy innego złotego wieku: lat 1960–1970, gdy obecni dziadkowie byli jeszcze młodzi, nosili syntetyczne i rozkloszowane ubrania, a trawa była bardziej zielona. W Polsce lata 60. wspomina się bez pietyzmu – to był okres rozkwitu dyktatury radzieckiej. Natomiast pod koniec 70. zaczęła się już Solidarność, ze strajkami i pierwszymi zwycięstwami Lecha Wałęsy.
Muzeum polskiej wolności
Stocznia Gdańska praktycznie przestała działać – ma zbyt mało zamówień. Natomiast członkowie Solidarności stanowią polityczny establishment.
"Tak w ogóle, to oni wcale nie zamierzali obalić władzy socjalistycznej – opowiada Łukasz o początkach wolnej Polski. – Sami mocno się zdziwili tym, co osiągnęli". Dochodzimy do nowego muzeum Solidarności, otworzonego we wrześniu 2014 roku, na rocznicę 25-lecia wolnych wyborów. To ogromny gmach, nafaszerowany współczesnymi technologiami, które mają dopomóc percepcji najważniejszych wydarzeń z najnowszej historii kraju.
Bo wszystko się zaczęło właśnie tutaj, od strajku w Stoczni Gdańskiej – największej na Morzu Bałtyckim. Stoczniowcy wysunęli całkiem socjalistyczne żądanie: założenia niezależnych związków zawodowych. Właśnie o tym opowiada Europejskie Centrum Solidarności w sposób szczegółowy przy pomocy dźwiękowych i świetlnych efektów, ścian z surowej cegły, wąskich korytarzy, które mają prowadzić do katarktycznego wyjścia ku wolności.
Można tu zainteresować się losem prostej suwnicowej Anny Walentynowicz, której zwolnienie stało się powodem pierwszego udanego strajku w zakładzie. Zobaczyć zdjęcie grafika Jerzego Janiszewskiego – autora słynnego logotypu Solidarności. Wreszcie zobaczyć kultowe wystąpienie Lecha Wałęsy przed ryczącym wielotysięcznym tłumem robotników: "Mamy prawo do niezależnego związku zawodowego! I jeśli będzie trzeba, zdobędziemy też inne prawa dla siebie!"
Wtedy wesoły, wąsaty, wielodzietny elektryk raczej nie wyobrażał sobie, że po latach jego imieniem będzie nazwane ogromne nowe lotnisko Gdańska, Sopotu i Gdyni, a on sam będzie z daleka obserwował, jak za życia staje się pomnikiem. "Nie wydaje mi się, że należy się o niego szczególnie martwić – mówi Łukasz, kiedy pytam, jak może się czuć człowiek-legenda. – To charyzmatyczny, z natury utalentowany polityk, ale na pewno nie filozof".
W jednej z sal widzimy biało-niebieską "sukę". Wokół rozstawiono tarcze, których używało ZOMO: można zobaczyć, jak wyglądali protestujący z pozycji siły władzy. Ściany wyłożone są blachą kortenową, w której wycięto otwory w kształcie oporników, którymi przeciwnicy reżimu zaznaczali przynależność do opozycji.
Łukasz mówi, że za posiadanie opornika można było ponieść konsekwencje. Jego mama, która była sędzią kryminalnym, została zwolniona z pracy na początku lat ‘80-tych za przynależność do Solidarności i odmowę osądzenia strajkujących robotników. Mogła wrócić do pracy dopiero po 1989 roku. Teraz jest emerytką, zajmuje się organizacją obchodów jubileuszu miejskiego sądu. Ten jubileusz, tak przy okazji, jest liczony od początku XX wieku – czyli włączając niemiecki okres historii regionu.
Zza jednego z zakrętów skomplikowanej muzealnej architektury wyłania się wnętrze pokoju. Tyle, że w odróżnieniu od wnętrz Wolnego Miasta Gdańska, nie ma w nim nic ciekawego: gołe ściany, ubogi kredens ze zrobionymi szydełkiem serwetkami, tanią zastawą socjalistyczną, meble z dykty ze śladami po muchach, częściowo zasłonięty telewizor. Jedyna radość – pokazują w nim finałowy mecz siatkówki na Igrzyskach Olimpijskich 1976 roku, gdy Polska wygrała z ZSRR 3:2.
Za ścianą przewodnik opowiada uczniom o tym, co to była żelazna kurtyna. Razem z autorami ekspozycji cieszę się szczerze, że minęła epoka socjalizmu, ustępując miejsca demokracji i wolności. Jest mi tylko nieco szkoda, że odwiedzający Centrum żadnych innych wniosków nie wyciągną: najnowsze technologie muzealne przywołują jedną jedyną historię, pozbawioną wszelkich wątpliwości i niuansów.
Miasto od nowa
Znowu stary Gdańsk. Idziemy na spotkanie z młodym historykiem Piotrem Perkowskim, który w 2013 roku został laureatem Nagrody Historycznej Polityki za książkę "Gdańsk – miasto od nowa. Kształtowanie społeczeństwa i warunki bytowe w latach 1945-1970". Łukasz pokazuje mi jak odróżnić stary dom od nowego: jeśli obejść go z tyłu, stare domy sięgają głębiej w podwórka, z kolei nowe – są znacznie krótsze. Rekonstruując stary Gdańsk odtwarzano fasady, a nie realne wymiary kamienic. Po wojnie miejscowa inteligencja i emigranci z Wilna osiedlali się nie w Gdańsku, a w sąsiadującym uzdrowisku Sopocie, który praktycznie nie uległ zburzeniu.
"Miejskie życie koncentruje się w dzielnicy Wrzeszcz – mówi Piotr Perkowski, kiedy pytam o prawdziwe centrum Gdańska, w odróżnieniu od muzealnie martwego Głównego Miasta. Otwieramy mapę: – Widzicie, miasto mogłoby pretendować do miana kolejnego Amsterdamu – jest w nim dużo kanałów, które prowadzą do Wisły i morze całkiem blisko. Jednak brzegi rzeki to teren przemysłowy: stocznia i port".
Miejski krajobraz jest tu dramatycznie nieadekwatny do urbanistycznej rzeczywistości Gdańska. Dzielnica Wrzeszcz ma dojście do morza, jest jednak oddalona zarówno od wody jak i od Głównego Miasta oraz pocięta szerokimi drogami. Różne części miasta nie są połączone trasami dla pieszych: jeśli decydujesz się na obejrzenie Głównego Miasta, wątpliwe, by udało się za jednym zamachem zobaczyć coś jeszcze – stocznię i Centrum Solidarności, nowy stadion czy dzielnicę Wrzeszcz.
Dyskutujemy o tym, jak dobrze byłoby oczyścić nabrzeże z przemysłowych pozostałości i oddać je grupie kreatywnych ludzi. Tym bardziej, że zarówno stocznia, jak i port pracują na pół gwizdka. Brakuje jedynie dobrej woli miejskich decydentów: zgromadzić właścicieli ziemi, developerów i przyszłych nabywców, ustalając z nimi warunki. Czyli uruchomić nową miejską politykę.
Może ten pomysł po raz kolejny zmieni Gdańsk w całkowicie nowe miasto, wolne od brzemienia jego historycznej tożsamości – czy to w okresie niemieckiego Wolnego Miasta, czy też polskiej Solidarności.
Autor: Natalia Konradowa
Natalia Konradowa – dziennikarka, kulturoznawca. Pisała dla "Polit.ru", "Russkij reporter", "Snob", "Dookoła świata"(Wokrug swieta). Jest szefową innowacyjnego programu muzealnego Rosyjskiej Fundacji Kultury (http://lenta.ru/news/2014/10/01/museum) oraz organizatorką projektu "Szkoła badań nad tekstem". Od stycznia 2015 roku prowadzi cykl wykładów i zajęć pt. "Geniusz miejsca. Nowe krajoznawstwo" dla działaczy lokalnych organizacji pozarządowych, studentów i nauczycieli, pracowników muzeów, osób, pracujących w dziedzinie "Local history". Natalia podkreśla, że jednym z celów jej szkoły jest nauczyć ludzi, w przyszłości odpowiedzialnych za losy swego regionu, jak badać i pisać o własnej historii oraz teraźniejszości.