W późniejszym okresie PRL-u szara strefa trochę stała się w pewnym sensie normą, ale w latach powojennych spekulacja i działanie na szkodę systemu były surowo karane.
Tak, w czasach stalinowskich każde gromadzenie zapasów, nawet dwudziestu kilogramów cukru na przetwory, mogło być podejrzane. Bo przecież wynikać mogło z "zamiaru spekulacyjnego", jak to wtedy określano, czyli chęci odsprzedaży towaru po wyższej cenie. A za to można było wylądować w obozie pracy. Inna sprawa to pokazowa, niesłychanie rozdmuchana w ówczesnych środkach przekazu, afera mięsna. Wybuchła ona w październiku 1964 roku i miała być odpowiedzią na braki mięsa i wędlin w sklepach. Ludzie mówili wtedy: "nie ma mięsa, nie ma tego i owego, bo wszystko jest wywożone do ZSRR". Trzeba więc było odwrócić ich uwagę. Nagle przestano ignorować to, co od dawna było powszechne, czyli łapówkarstwo, szczególnie rozwinięte w sektorze mięsnym, gdzie można się było naprawdę dobrze dorobić, bo mięso było towarem luksusowym, pożądanym, ciągle deficytowym. A więc wystarczyło inaczej pokroić tuszę mięsną, czegoś nie doważyć, coś sprzedać po zawyżonej cenie. Możliwości nadużyć było naprawdę wiele, a dyrektorzy kierujący warszawskim handlem mięsnym byli mocno skorumpowani, to znaczy brali łapówki za tzw. opiekę nad poszczególnymi kierownikami sklepów. Dzięki temu do sklepów, które płaciły haracz, docierał lepszy towar, kierownicy dostawali lepsze placówki, była to taka szara strefa, trochę jakby mafia mięsna. Partia tolerowała to długo, ale w pewnym momencie Gomułka stwierdził: "dość". On był zresztą, przy wszystkich swoich negatywnych cechach, człowiekiem z gruntu uczciwym, starał się żyć według partyjnych przykazań, ascetycznie. Ale to z drugiej strony było nieznośne dla obywateli, bo towarzysz Wiesław wymagał ascezy od całego społeczeństwa. Afera została bardzo mocno nagłośniona. Udało się namierzyć ponad 900 osób zamieszanych w różne procedery, w nielegalne praktyki związane z mięsem. I to tylko na terenie miasta stołecznego Warszawy. Kwoty, które padały w procesie, były oszałamiające. Stanisławowi Wawrzeckiemu udało się podobno zgromadzić z łapówek 3,5 miliona złotych, na tyle w każdym razie opiewało oskarżenie. To była niesamowita fortuna. Proces był ukartowany: sąd działał w trybie doraźnym, co było niezgodne z prawem, a przewodniczącym składu sędziowskiego był osławiony sędzia Roman Kryże, znany z powiedzonka "sądzi Kryże – będą krzyże". Wszystko po to, aby zapadły jak najwyższe wyroki. Myślę też, że – tak jak zawsze – zapatrzono się we wzorce ze Związku Radzieckiego. A tam na początku lat sześćdziesiątych wprowadzono drakońskie prawo antyspekulacyjne i też zapadały wyroki śmierci, widać więc było, że jest zielone światło z Moskwy. Tutaj zamiast trzech wyroków śmierci, o które wnioskował prokurator, sędzia Kryże wraz z całym składem sędziowskim wydał jeden – właśnie ten słynny na Stanisława Wawrzeckiego – oraz cztery wyroki dożywotniego więzienia. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i Wawrzecki został wkrótce powieszony.
Ludzie byli oburzeni, że to jest zbyt surowa kara.
Początkowo, gdy trwało dochodzenie, ludzie rzeczywiście zaczęli oskarżać przedstawicieli handlu o złodziejstwo. To było zresztą bardzo częste w PRL-u, że gniew społeczny skupiał się na najniższych członkach personelu sklepowego, nawet nie na wszechmocnych kierownikach, ale na sprzedawczyniach, czasem Bogu ducha winnych. Udało się więc władzy wzniecić społeczne oburzenie, ale w momencie, kiedy zapadły drakońskie wyroki, gniew szybko wyparował. Ludzie uznali, że władza przesadziła, że mięso nie jest równoważne ludzkiemu życiu. Mówiono, że Gomułka zamiast powiesić mięso w sklepie, powiesił Wawrzeckiego, czyli zrozumiano, na czym ten stosowany przez władzę mechanizm polegał.
Wiem, że na to pytanie odpowiada pani książka, ale czy mogłaby pani w kilku słowach powiedzieć, właściwie dlaczego ten system był tak niewydolny, dlaczego w PRL-u żywności właściwie cały czas brakowało, a nawet jak się pojawiała, była bardzo kiepskiej jakości.
Myślę, że podtytuł książki "Jedzenie i ideologia w PRL" daje pełną podpowiedź, bo tak jak już mówiłyśmy, te dwa czynniki były ze sobą niesłychanie mocno związane. Ideologia wpływała na to, jak gospodarowano jedzeniem. Prymat państwa nad wszystkim, zwłaszcza nad sektorem prywatnym był mocno wpisany w ideologię komunistyczną jeszcze od czasów Marksa i Engelsa. Próbowano stosować te marksistowskie hasła w praktyce i to się bardzo źle kończyło, bo w imię ideologii niszczono coś, co nazywano wtedy prywatną inicjatywą. Samo słowo, "inicjatywa", a jeszcze w połączeniu z "prywatna", wskazuje, że niszczono najlepsze, najbardziej operatywne jednostki. Tych, którzy mieli inicjatywę, którzy chcieli coś zrobić. Oczywiście chcieli zarobić, chcieli zarobić dla siebie, dla swoich rodzin, ale chcieli to zrobić legalnie. I to ich właśnie niszczono domiarami, nieżyciowym zupełnie prawem. Na przykład tym, że trzeba było mieć z dziesięć pieczątek, żeby do państwowej stołówki móc zakupić marchewkę na wolnym rynku. Tak samo niszczono rolników. Niszczono rolnictwo indywidualne dla ideologii, dla obłędu kolektywizacji, który znowu był kalką przeniesioną ze Wschodu. To się u nas zupełnie nie sprawdzało. W Związku Radzieckim zresztą również nie. Przymusowa kolektywizacja doprowadziła tam do Wielkiego Głodu na Ukrainie. U nas najpierw była reforma rolna, czyli z początku chłopi otrzymali ziemię, a potem im ją na siłę próbowano odebrać, wcielając ją do spółdzielni. To musiało budzić sprzeciw. W Polsce kolektywizacja postępowała dużo gorzej niż w jakimkolwiek innym państwie socjalistycznym. Państwowe gospodarstwa okazały się w dodatku na ogół bardzo mało wydajne, a sektor indywidualny był do końca szykanowany, nie mógł liczyć na maszyny rolnicze, pasze, kredyty itp. Państwo zresztą, znów z pobudek ideologicznych, inwestowało głównie w przemysł ciężki. Sfera produkcji była zdecydowanie ważniejsza niż sfera konsumpcji.
W "Ślepej kuchni" bardzo ciekawie pani pisze o dożynkach, które były obchodzone z wielką pompą. A jak to było właściwie ze stosunkiem władzy do tego, co regionalne? Bo z jednej strony nawet na poziomie kuchni wszystko ujednolicano, usuwano z jadłospisów regionalne potrawy, z drugiej strony było to zamiłowanie do folkloru, który jest ważnym elementem na przykład w PRL-owskiej sztuce użytkowej.
Tak, to było z pozoru bardzo niekonsekwentne, ale jednak miało swoją logikę. Na przykład Cepelia z jednej strony promowała polski folklor, ale zarazem też służyła odgórnemu ujednolicaniu sztuki ludowej. Chodziło o stworzenie jednej socjalistycznej ojczyzny od morza aż po Tatry z jakimś jednym nieokreślonym folklorem, który podkreślał ludowe korzenie zarówno społeczeństwa, jak i władzy. W regionalizmach węszono niebezpieczeństwo, dlatego też na przykład regionalizm kaszubski nie był wówczas mile widziany.