Był koniec lat 80., mieliśmy z kolegą po 15 lat. Urywając się z zajęć sportowych, wybraliśmy się na wieczorny seans do kina w wojskowym miasteczku nieopodal Mińska.
Film był średni, ale jedną z głównych ról grał kultowy muzyk rockowy. Już od jakichś piętnastu minut nie zwracaliśmy jednak uwagi na to, co się dzieje na ekranie, bo wokół nas zaczęły się kręcić dziwne typy – chłopaki w mundurach bez pagonów i w letnich żołnierskich czapkach. Synowie tutejszych wojskowych, którzy korzystali z ostatnich miesięcy wolności, zanim sami pójdą do armii, zorientowali się, że nie jesteśmy stąd i zamierzali się z nami bić. W tym momencie na ekranie pojawiły się napisy końcowe, a z głośników zabrzmiała piosenka. Taka piosenka, że na jakieś trzy minuty zapomniałem o całym świecie i o własnym strachu. Zrobiło mi się ciepło, chociaż w sali był straszny ziąb, a poczucie zagrożenia gdzieś wyparowało. Zdziwiła mnie tylko trochę reakcja moich kolegów i tych pilotów w furażerkach. Szykowali się do bójki. A ja naiwnie myślałem: jak to możliwe? Jak po czymś takim można się bić po mordach?
Okazało się, że jednak można. Ich było cztery razy więcej, wszyscy o kilka lat starsi od nas. "Towarzysze sportowcy, co powiecie na małą rozgrzewkę? Chłodno tu" – jeden z nich, wychodząc, złożył nam propozycję nie do odrzucenia. Potem jak przez mgłę pamiętam, że dostałem z rozbiegu w plecy, gdzieś odleciałem i tak leciałem, upadałem, wstawałem, leciałem, upadałem, wstawałem… W końcu happy end we własnym łóżku, chojrackie opowieści kolegów, z których żaden nie ucierpiał. A na brzegu łóżka usiadła ta, która od trzech tygodni się do mnie odzywała, a dziś przyszła odwiedzić chorego, bo też była wtedy w kinie i wszystko widziała. "Kiedy usłyszałam tę piosenkę, zrozumiałam, że wszystko będzie dobrze". Roześmiałem się głośno: czary w końcu zaczęły działać.
Prawie jak w filmach – ileś lat później…. Upadł mur, a wraz z nim Związek Radziecki. Nie do końca jednak, nie w naszym kraju. Pomnik Lenina jak stał, tak stoi. Ten na Placu Niepodległości, pod którym znajduje się stacja metra "Plac Lenina". Tak wyszło, że właśnie na ten pomnik wdrapałem się 19 grudnia 2010 roku. Sytuacja prosiła się o wiersz, a jeszcze lepiej – o piosenkę. Pełną energii, ale bez fałszywego patosu. Taką, która przeszła zwycięsko próbę czasu i pozostała aktualna tu i teraz. Żeby na trzy minuty zapomnieć o obezwładniającym nas strachu. Żeby nas rozgrzewała i łagodziła koszmar tej chwili. I najlepiej, żebym to wszystko poczuł nie tylko ja. Krótko mówiąc, sytuacja wymagała "Murów" – z katalońską magią Lluísa Llacha, zachowaną i przekazaną słuchaczom przez Jacka Kaczmarskiego. Trudno wręcz uwierzyć, że nie on napisał tę pieśń, jeśli się tego nie wie wcześniej. To jak sztafeta przekazywana między epokami, z czasów walki z dyktaturą generała Franko w czasy polskiej "Solidarności", w cudowny sposób przepływająca z jednego języka do drugiego. I ja, niegodny, przy odrobinie szczęścia mógłbym stać się uczestnikiem tego cudu.
Trzy zwrotki i refren. Refren można było zaśpiewać razem ze słuchaczami albo nawet wykrzykiwać a capella w tych nienajlepszych warunkach akustycznych (wiele osób przyłączyło się do tych krzyków). Dwie pierwsze zwrotki świetnie pasowały do atmosfery chwili, ale trzecia budziła wątpliwości – śpiewać ją czy nie? Jej sens był głębszy, mądry, tragiczny – te słowa nie nadawały się do wykrzykiwania na demonstracji. Zresztą, trochę pokory, panie tłumaczu, kto powiedział, że dadzą ci dośpiewać tekst do końca? Właśnie. Po drugiej zwrotce pojawili się stojący ramię w ramię piloci, a może raczej kosmonauci, w kaskach skutecznie chroniących uszy przed działaniem magii – katalońskiej, polskiej i wszelkiej innej. Kosmonauci, którzy również otrzymali rozkaz zorganizowania "małej rozgrzewki" do walki. Pałki równomiernie uderzały w tarcze. Zaczęły się masowe aresztowania zgromadzonych. Większość (łącznie z tłumaczem Kaczmarskiego, który na tyłku zjechał z pomnika Lenina) wzięła nogi za pas. Od pomnika Lenina, przez Plac Niepodległości, do stacji metra "Plac Lenina".