Edward Lubaszenko, aktor znany z wielu ról teatralnych, telewizyjnych i filmowych, reżyser i profesor Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, od sierpnia 1990 roku znowu nosi nazwisko Linde. Ostatnio wraz z synem Olafem Lubaszenko bierze udział w filmie 'Pamiętnik znaleziony w garbie'. Jego wątki rymują się z biografią artysty. Poprosiliśmy go o wyjaśnienie, na czym ta zbieżność polega.
"Narodowość nie zależy od faktów, własnego wyboru i przekonania. Narodowość nadaje nam otoczenie. 23 sierpnia 1939 roku Ribbentrop i Mołotow podpisali osławiony pakt. Równocześnie w Białymstoku przyszedł na świat Edward Linde. Wkrótce potem następują kolejne wypadki, będące wynikiem poprzednich. Po 17 września 1939 roku w mieszkaniu rodziny Linde w Białymstoku zamieszkał oficer radziecki o nazwisku Lubaszenko i zakochał się w pani domu, matce naszego bohatera. Mając wielką władzę nasz Romeo usunął niewygodnego rywala - pana domu i ojca dziecka - uznając go za Niemca. Wprawdzie mocarstwa żyją w przyjaźni, ale jedna z klauzul zawartego między nimi układu mówi, że mieszkańcy zagarniętych ziem, którzy z pochodzenia są Niemcami, muszą przenieść się do Rzeszy. Miłość rozkwita już bez przeszkód, gdyż młoda kobieta mając do wyboru daleką Syberię, gdzie zginęłaby niechybnie z niemowlęciem, albo poddanie się adoratorowi, wybiera to drugie, ratując życie swoje i dziecka.
W 1941 roku ojciec zostaje wcielony do Wehrmachtu. Ojczym ucieka z Armią Czerwoną. Matce z dzieckiem ostatnim eszelonem udaje się dojechać do Archangielska. Tu ratuje życie obojga, podając się za żonę oficera radzieckiego Mikołaja Lubaszenki. Sprawa wyjaśnia się dość długo, bo około roku. W tym czasie matka zarabia na nędzne pożywienie - zupę z pokrzywy, liści buraka, resztki chleba - sprzątając w domach miejscowych notabli. Ojczym popada w tarapaty - sąd wojskowy, kara śmierci - zamiana na karny batalion, rany, ułaskawienie.
Mama uzyskuje pracę, ja zaczynam chodzić do przedszkola, gdzie nazywają mnie 'Polaczyszka'. W 1943 roku mama wstępuje do Wojska Polskiego. Dzięki niej Mikołaj Lubaszenko przenosi się tam w 1944 roku z Armii Czerwonej, a ja wychowuję się u rodziny ojczyma na Ukrainie.
W 1946 roku wracamy do Polski. W szkole we Wrocławiu natychmiast zostaję uznany za 'Ruska'. Wreszcie przy maturze w 1956 roku wychodzi na jaw brak jakiegokolwiek mojego dokumentu na nazwisko Lubaszenko. Piszemy z mamą do USC w Białymstoku, że dokumenty zaginęły i prosimy o ich odtworzenie. Jakiś litościwy urzędnik wystawia mi metrykę urodzenia i odtąd jestem urzędowo Edwardem Lubaszenką. Byłem święcie przekonany, że moim ojcem jest Mikołaj Lubaszenko. Ale już rok później zastaję w dziekanacie Akademii Medycznej we Wrocławiu list zaczynający się od słów: 'Jestem Pańskim ojcem', a zakończony zaproszeniem na święta Bożego Narodzenia. Matka potwierdza historię z Iistu ojca. W ten sposób zostaję więc 'Szwabem'. Dowiaduję się, że ojciec dostał się do niewoli radzieckiej jako żołnierz Wehrmachtu, cały czas poszukiwał żony, dziecka i Mikołaja Lubaszenki przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Znalazł, przyjechał do Polski i osiedlił się w Polanicy-Zdroju. Często jeździłem tam do niego. Wstydził się, że sprawił mi tyle kłopotu. Ja natomiast wstydziłem się, że nie mogę być jego synem całkowicie - z nazwiskiem.
Ten klincz trwał przez wiele lat. W 1968 roku, kiedy byłem już aktorem, jeden z moich kolegów z zespołu - będący równocześnie etatowym oficerem SB - rozpętał aferę, w rezultacie której zostałem Żydem syjonistą. Wynikła paranoiczna sytuacja, w której nazywając się Lubaszenko zostałem uznany za Żyda, a groził mi proces jako synowi byłego żołnierza Wehrmachtu za imputowane mi antypolskie wypowiedzi. Istna polka. Jakiś przechodzień opluł mnie wtedy z okrzykiem: 'Ty parchu, ja cię znam!'. A wrocławskie gazety orzekły, że nie ma dla mnie miejsca w polskim społeczeństwie. I odtąd tak już się toczyło - mianowany polsko-ukraińsko-niemiecko-ruskim Żydem - przeżywałem rozkosze obcowania ze wszystkimi konsekwencjami tej sytuacji. Na wieść o romansie córki ze mną, matki moich sympatii mdlały z okrzykiem: 'Po moim trupie!'. Kilku reżyserów na dźwięk nazwiska Lubaszenko alergicznie obsypywało się krostami antyżydowsko-rosyjsko-ukraińsko-bolszewickimi, zaś władze musiały tolerować wiele moich brewerii, gdyż po krótkim epizodzie marca '68 dla większości jej przedstawicieli byłem OK. W sumie bilans jest dość zrównoważony.
Kiedy 4 czerwca 1989 roku ustały wszystkie okoliczności powodujące, że osoba mego ojca była dla mnie zagrożeniem, postanowiłem przywrócić stan faktyczny, tym bardziej, że pan Lech Wałęsa, nie będąc jeszcze prezydentem, namawiał wszystkich do ujawniania prawdziwych nazwisk. Ponadto przy ostatnim rozwodzie uświadomiłem sobie wyraziście, że żądając przestrzegania moich praw ojcowskich muszę wypełnić swoje obowiązki syna.
Wyciągnąłem metrykę chrztu na nazwisko Linde, którą miałem od ojca, i ruszyłem z nią do sądu w Białymstoku - gdzie, jak wiadomo, mieszka też dużo Białorusinów - z moim przyrodnim bratem (jesteśmy synami tej samej matki) jako świadkiem. W wyniku różnych okoliczności prawno-faktycznych, po ujawnieniu prawdy mogę się nazywać tylko Linde. Chcąc się nazywać Linde-Lubaszenko musiałbym występować do sądu o zmianę nazwiska. Nazwiska, pod którym jestem znany, mogę używać jako pseudonimu. A żeby było jeszcze śmieszniej, to dodam, że nazwisko Lubaszenko noszą wszystkie moje dotychczasowe żony. Na zdrowie!
Wybaczam listonoszkom, które moją nową korespondencję odsyłają często z adnotacją 'adresat nieznany', urzędniczkom, które patrząc w mój nowy dowód osobisty mówią, że jestem bardzo podobny do ich ulubionego aktora Lubaszenki, tylko 'gdyby miał pan jego głos, a przynajmniej uszy'. Ktoś postronny może uważać, że życie ułożyło mi się rozkosznie. W czasach radzieckich byłem radziecki, w czasach niemieckich ujawniło się coś niemieckiego, ale drżę na myśl, że nadejdą czasy papuaskie i wtedy okaże się, że król jest nagi.
Na koniec, żeby już nie zadręczać tą łamigłówką, zamiast słowami: 'a giten cześć', 'auf wiedersehen' bądź 'do swidanja', żegnam Państwa polskim do widzenia, do którego mam pełne prawo. Po co ja to wszystko mówię? Ponieważ z takim życiorysem nie chcę, ale muszę zgłosić swoją kandydaturę na stanowisko pełnomocnika pana prezydenta, albo ministra w rządzie fachowców do spraw mniejszości narodowych. Oczywiście wolałbym to pierwsze."
("Rzeczpospolita" 7-8 grudnia 1991)
Jak aktor zdradził mi podczas późniejszych spotkań, Lubaszenką naprawdę nigdy nie był.
"Nigdzie nie zachował się akt ślubu mojej mamy z Mikołajem Lubaszenką, ani też akt mej adopcji przez człowieka, który dał mi swoje nazwisko i grał rolę mego ojca. Przez kilkadziesiąt lat sam grałem rolę Lubaszenki, wobec której te w teatrze są takie sobie. Ojciec dwa lata był w niewoli radzieckiej, a potem w latach 1953-1954 siedział w więzieniu w Kłodzku za... śpiewanie w knajpie niemieckich piosenek. Ja byłem ostrożniejszy i po pijanemu śpiewałem po rosyjsku. Mój ojczym Mikołaj Lubaszenko, już jako oficer Wojska Polskiego, dowodził w 1944 roku oddziałem desantowym, który idąc na pomoc powstaniu utworzył nieudany przyczółek na Żoliborzu. I tylko dzięki interwencji mojej matki, która była sierżantem w tajnej kancelarii Berlinga, uzyskał zgodę na wycofanie się z kilkoma zaledwie niedobitkami. Wszystko to jest zapisane w oficjalnych wydawnictwach sprzed 1964 roku, kiedy to Mikołaj Lubaszenko zwymyślał od dekowników tłum fagasów, którzy zjechali na święto pułkowe. Już go więcej nie zapraszano, a jego nazwisko zniknęło z późniejszych wydań 'Powstania Warszawskiego' Kirchmayera. Jako kilkuletnie dziecko jeździłem z matką przez pół świata, przez jakieś Archangielski, Kowrowy, Połtawy, Moskwy, a jako dorosły człowiek gram na scenie rolę faceta, który ma kłopoty, bo ktoś w jego szkole postawił dwójkę uczennicy."
"My się w zasadzie nazywamy Linde, ale nie wracamy do nazwiska, żeby nie robić konkurencji Bogusiowi Lindzie" - ujawnił w jednym z wywiadów syn artysty, Olaf.
"Nigdy nie budowałem domu, bo gdy tylko oswoiłem się z myślą, że coś jest moje, okazywało się, że nie jest" - wzdycha ojciec Olafa. - "Teraz nie mam złudzeń. Szekspir mi pomógł kwestią z 'Hamleta': 'Najważniejsze jest być gotowym'. Ja jestem zawsze gotowy. Na najgorsze. Na starość. Odkryłem na czym polega starzenie się: tygodniki wychodzą coraz szybciej. Spoglądam w lustro, widzę swoje zmarszczki, kłapouchy, twarz zdezelowaną przez wypadki samochodowe. Patrzę i myślę: jaki ja jestem paskudny. I wcale mi nie pomaga świadomość, że inni są przeważnie jeszcze paskudniejsi. Gwiazdorem nie jestem. Może szkoda."
"Podobnie jak większość ludzi mam kompleks ojca" - wyjawił Olaf Lubaszenko. - "Im dłużej gram w filmach, tym częściej spotykam ludzi, którzy zwracają się do mnie: 'Pana znam, a ojca lubię'."
"Należę pod każdym względem do mniejszości" - dekonspiruje się senior. - "Ale zanim zacznie się o niej mówić, trzeba sobie wyjaśnić, co to jest większość. Jest to tłum szemranych facetów mających na ogół nieudane życie, pozbawionych jakichkolwiek zdolności, którzy się nie wybili i nie przejawili w żadnym kierunku ani zainteresowań, ani talentu. Czymże więc nadzwyczajnym jest przynależność do większości i jakimże to strasznym wstydem miałaby być przynależność do mniejszości? Moim zdaniem - żadnym. Stanowię najmniejszość pod każdym względem - narodowości, gustu i zapatrywań. Ktoś taki w dzisiejszych czasach 'musi zatykać uszy i mocno trzymać się masztu' - zainteresowanych odsyłam do mojego kumpla Vonneguta ('Rysio Snajper')."
Edward Linde-Lubaszenko, pedagog z cenzusem profesora, w scenie z "Wdów" Sławomira Mrożka grał małpę obierającą banana. A tu w pierwszym rzędzie widowni siedzi jego student.
"I fantastycznie" - oznajmia. - "W tej krótkiej scenie student dowiaduje się, czym rzeczywiście jest aktorstwo. A na samym początku nauki trzeba mu uczciwie powiedzieć, że z technik aktorskich najważniejsza jest technika zdobywania roli."
I choć szkoła teatralna tego go akurat nie uczyła, dostał główną rolę w "Układzie krążenia".
"Zachwycił mnie na scenie w 'Paternoster' Kajzara w reżyserii Jarockiego i w filmie 'Ktokolwiek wie' Kutza" - mówi reżyser Andrzej Titkow. - "Uparłem się, że chcę go mieć w serialu. Codziennie podróżował między planem zdjęciowym a Krakowem, sypiając w samochodzie, ponieważ dyrektor Jan Paweł Gawlik nie chciał go urlopować. Podczas przerw na planie, kładł się na ziemi i natychmiast zasypiał. Obudzony, od razu przystępował do pracy. Zapadł mi w pamięci świt, kiedy z wraz Gustawem Lutkiewiczem wracaliśmy po nocnych zdjęciach, a Edward swoim mocnym, wibrującym głosem śpiewał nam po rosyjsku piosenki Wysockiego, aż dygotał samochód."
Kiedy w telewizji emitowano "Układ krążenia", za idącym krakowskimi Plantami odtwórcą roli doktora Bognara oglądało się trzy czwarte przechodniów. Dziś popularność aktora jest na tyle ugruntowana, że nie wzbudza emocji.
"Zjełczała" - jak sam żartuje. - "Kilka osób się obejrzy. Niekiedy ładne dziewczyny, co mi pochlebia, bo zdecydowanie wolę, jak się mną interesują kobiety. Faceci zazwyczaj są nudni, chcą się ze mną napić wódki i żebym im zaśpiewał. I przeważnie czuć im z ust. Rola doktora Bognara, który nie mógł wykonywać zawodu, mnie, pozbawionemu możliwości bycia Edwardem Linde, czyli sobą, bardzo przypadła do gustu. Bognar, to w dużym stopniu - ja."
Studia aktor zaczął zresztą od medycyny. Wtedy też, we Wrocławiu, wyszedł na scenę w studenckim Teatrze Kalambur.
"Na popularność chytrze pracowałem" - przyznaje się. - "Może bałem się momentu ujawnienia prawdy, że się podaję za kogo innego niż jestem. I kiedy ludzie będą chcieli mnie obić, powstrzyma ich to, że jestem pełnym wdzięku człowiekiem. Dziś już nie wiem - czy ja jestem taki sympatyczny z natury, czy dlatego, że się o to starałem."
Aktor, jak to określił, przeżywa tragedię człowieka wszechstronnego.
"Byłem prymusem. Dostawałem nagrody jako piosenkarz i recytator. Mogłem wdzięczyć się do widowni grubym głosem. Bez wysiłku - wystarczyło, że się nauczyłem tekstu. Potrafiłem w sposób zajmujący powiedzieć monolog, uważany za sprawdzian aktorskiej charyzmy. Zostajesz sam i musisz skupić uwagę na sobie. Spowodować, że ludzie się śmieją lub siedzą w ciszy."
I jak przystało na zwycięzcę pierwszego Ogólnopolskiego Konkursu Piosenkarzy Studenckich w Krakowie, który - wyprzedzając samą Ewę Demarczyk - w 1962 roku wyśpiewał najwyższą nagrodę, brał też udział w programach Piwnicy.
"Edward ma jeden z najpiękniejszych aktorskich głosów" - uważa Anna Polony. - "Nawet jak powie coś przykrego, łagodzi to muzyką głosu. Jest serdecznym, pełnym troski kolegą i inteligentnym artystą. Zawdzięczam mu wiele dobrych rad."
"Był moim najpilniejszym studentem na reżyserii" - wspomina Józef Opalski. - "Pamiętam jego inscenizacje w Starym. Wycofał się z reżyserii, która dziś sprawdza się w jego aktorstwie, kiedy podpowiada rozwiązania scen."
Niektórych umiejętności jednak w pełni nie posiadł.
"Po 'Układzie krążenia' zrobiłem prawo jazdy. Wsiadam do Plymoutha. Brama sześciometrowej szerokości - uderzam w słup. W filmie Olafa 'Sztos' wjechałem w mur. Raz na zawsze postanowiłem nie prowadzić. Zaoszczędziłem już wiele istnień, gdy porzuciłem medycynę. I ponownie, kiedy przerzuciłem się na taksówki."
"Edek to przede wszystkim mocny facet" - stwierdza Jan Nowicki. - "Ma świetnego syna. Prowadzi z nim krótkie, ostre rozmowy, bez ciągłego przewijania pieluch. Edek dużo pracuje. Jest aktorem dobrych i bardzo dobrych dokonań, ale zdecydowanie przydałaby mu się wielka rola, która przeszłaby do historii polskiego teatru."
"Widzisz, bracie, my tu jeden przed drugim zadzieramy nosa, a życie, żebyś wiedział, mija" - zacytował swoją ulubioną kwestię Łopachina z "Wiśniowego sadu" Czechowa i podyktował mi swoje "mniejszościowe" dane - "Edward Ryszard Linde, aktor, reżyser, pedagog. Znaki szczególne: odstające uszy, zdecydowany heteroseksualista, w przyszłości impotent."
(Fragment większej całości)
Autor: Janusz R. Kowalczyk, wrzesień 2010.