Wśród lektur szkolnych od najmłodszych klas mamy do czynienia z opowieściami o zwierzętach. Zaczynaliśmy od przygód sympatycznych bohaterów powiastki "Puc, Bursztyn i goście" Jana Grabowskiego, później był "Rogaś z Doliny Roztoki" Marii Kownackiej czy wzruszająca opowieść "O psie, który jeździł koleją" Romana Pisarskiego, żeby w końcu przejść do zdecydowanie poważniejszych książek, choćby Aliny i Czesława Centkiewiczów.
Jan Walencik: Przepraszam, za wejście w słowo, ale w sensie zakresu tytułowego są to bardziej nasze czasy szkolne niż obecne.
Zacząłem od lektur z lat 60. i 70., w nadziei, że uda nam się ten kanon rozszerzyć o dalsze pozycje, niezmienne w budowaniu prawidłowych relacji młodego człowieka ze światem przyrody. Jakimi dziełami literackimi warto by taki dobór uzupełnić?
Jan Walencik: Przypuszczam, że to co powiem, zabrzmi niekonwencjonalnie. Jako młody człowiek w moim rodzinnym Kazimierzu Dolnym miałem możność zaznajomienia się z radzieckim "Kalendarzem przyrodniczym". Był on podszyty wszystkim tym, co pachniało Wschodem, jak piasek pustyni Kyzył Kum czy surowe klimaty Syberii. Wplątane w to wątki pionierskie w Kraju Rad niewiele mnie, oczywiście, obchodziły, jednak całe dzieło pomogło mi zrozumieć znaczenie fenologii, czyli istnienia w czasie rozmaitych zjawisk przyrodniczych. Ów "Kalendarz przyrodniczy" odkryłem przypadkiem w stertach porzuconych książek.
Z polskiej literatury pamiętam książeczkę, którą czytałem, a właściwie oglądałem jako młode dziecię, pod tytułem "Ptasi zegar". Były tam rysunki ptaków i krótkie historyjki, z opisem czasu kiedy rozpoczynały swoje trele. Świetny sposób na to, żeby zapadło w młodocianą głowę. Później była również Maria Kownacka z "Rogasiem…". W młodym wieku zdobyłem także polski "Kalendarz przyrody" Henryka Sandnera i Zdzisławy Wójcik. To już była całkiem wyrafinowana pozycja dla młodzieży. Zmienność zjawisk w przyrodzie, jak widać, pociągała mnie od już małego. Konstatuję dzisiaj, że tamte pory roku: przedwiośnia, wiosny, początki lata czy jego końce wyglądały trochę inaczej niż te, z jakimi mamy teraz do czynienia. Wiosna mija nie wiadomo kiedy, jakby zima przeistaczała się od razu w pełnię lata. Bo też dziś te granice praktycznie się powoli zacierają.
Czy mamy książki, które moglibyśmy nazwać polską klasykę przyrodniczą?
Jan Walencik: Niewątpliwie trzeba by tu wspomnieć o Adolfie Dygasińskim z jego "Godami życia", o licznych przyrodoznawczych książkach Władysława Korsaka czy o Józefie Weyssenhoffie z jego "Sobolem i panną".
"Soból i panna"? Pominąwszy wątki romansowe skupia się głównie na uczestnictwie w polowaniach…
Jan Walencik: Zgadza się, ale chodziło mi wyłącznie o walory przyrodnicze tej powieści, a nie o akcję ukutą na ludzką modłę. Mnie jednak literatura przyrodnicza kojarzy się głównie z fotografią. Panteon autorów otwiera u mnie Włodzimierz Puchalski, z "Wyspą kormoranów" i "Bezkrwawymi łowami". Po ich lekturze nabrałem przekonania, że zamiast eksperymentów chemicznych zaczerpniętych z "Mojego laboratorium" Stefana Sękowskiego, przy których omal nie spaliłem kazimierskiego domu, poświęcę się popularyzacji przyrody za pomocą filmów i fotografii. Ponieważ biologia zawsze leżała w kręgu moich żywotnych zainteresowań, zacząłem chłonąć książki Puchalskiego.
U mojego wujka w Radomiu, w jego warsztacie rzeźbiarskim – na poły galanteryjnym, bo takie były czasy – zarabiałem jakieś grosze. Notabene rzeźbił także mój dziadek Zygmunt Czyżewski w Nałęczowie – Król Kazimierz Wielki jego dłuta do dzisiaj jest w muzeum kazimierskim. W każdym razie goszcząc u tego wujka Zdzisława Czyżewskiego, syna Zygmunta, obszedłem wszystkie radomskie antykwariaty w poszukiwaniu książek dotyczących filmowania i fotografowania przyrody. Później przyszli kolejni autorzy, profesor Władysław Strojny z Wrocławia, István Homoki-Nagy, który po drugiej wojnie światowej robił sporo filmów nad Balatonem i w innych godnych uwagi miejscach. Do dziś mam jego mocno zaczytaną książkę "Tajemnice lasów, gór i szuwarów".
Bożena Walencik: Jak ty dużo czytałeś…
Jan Walencik: To nie było czytanie, to było pochłanianie. Nie będę ukrywał, że mniej mnie zajmowała literatura w sensie języka i barwnych opisów, a bardziej połączenie tekstu i fotografii. To były dla mnie przykłady właściwego podejścia do popularyzacji przyrody. Uczyłem się z tych książek sposobów przenoszenia trójwymiarowej rzeczywistości do dwuwymiarowej fotografii czy ujęcia filmowego. Bo trzeba sobie uświadomić, że w książce czy na ekranie to już nie jest rzeczywistość, tylko zawsze jej interpretacja; odbicie.
Gdzieś z początkiem liceum jako nagrodę w konkursie Ligi Ochrony Przyrody otrzymałem książkę "Park Narodowy w Puszczy Białowieskiej". To była praca zbiorowa pod redakcją profesora Janusza Falińskiego, z którym po latach, gdy zamieszkałem w Białowieży, miałem zaszczyt być po imieniu. Ta książka była dla mnie wspaniałą, przyhołubioną nagrodą. Wspólnie z żoną, prof. Krystyną Falińską, pisali prace otwierające ludziom oczy na puszczańską botanikę.
Bożena Walencik: Nie pamiętam, co czytałam jako małe dziecko. Na pewno "Misia" i "Świerszczyka". Nie było telewizora, rodzice byli zapracowani, ale dziadek często opowiadał nam różne historie. Historie z życia, także o zwierzętach. Ich akcje miały zawsze jakieś punkty zwrotne – trochę tajemnicy, trochę magii czy jakiegoś horroru, co podtrzymywało naszą ciekawość. Byłam najstarsza z czwórki rodzeństwa i ciągle prosiliśmy a to dziadka, a to babcię, a to ojca, żeby nam opowiadali rozmaite historie.
Jeśli zaś chodzi o książki o zwierzętach, to największe wrażenie, na zawsze i do końca moich dni, robił na mnie Jack London. Jego "Zew krwi" czy "Biały Kieł" to były książki, do których często wracałam. Podobnie jak do "Szarej Wilczycy" czy "Włóczęgów północy" Jamesa Olivera Curwooda. One mnie przenosiły w tamten świat. Czułam i rozumiałam jak te zwierzęta – ja tam byłam, żyłam ich życiem. W ten sposób, czego nigdy nie zapomnę, budowała się moja empatia dla dzikiego życia. Później były tysiące innych książek, owszem czytanych, choć już bez równej serdeczności. Te książki uważam za najważniejsze w moim życiu.
Jan Walencik: Jak to warto posłuchać kogoś mądrego… London, oczywiście. Szara Sowa (Grey Owl) również pisał książki, które się garściami chwytało. I chłonęło równolegle z filmami, bo było sporo ekranowych adaptacji Londona czy Curwooda. Jestem jednak przekonany, że słowo pisane bardziej oddziaływało na wyobraźnię. Czasami irytowały mnie te adaptacje filmowe, bo psuły wyobrażenia towarzyszące czytaniu. Kiedy zagłębiamy się w czyjeś słowo, to ów świat wyobrażony nadbudowujemy sobie we własnej jaźni. Film ukonkretnia to do tego stopnia, że pozostawia w widzach niedosyt, przekonanie, że obcują z czymś banalnym, oczywistym. Moja interpretacja "Białego Kła" Londona była wolna od bezpośrednich ekranowych dopowiedzeń, a przez to bardziej tajemnicza. Przy czytaniu powieści tło akcji mamy niekonkretne, lekko rozmyte – podobnie jak przy widzeniu, gdy środek jest ostrzejszy niż jego otoczka – wyobrażamy sobie jednak, że taki dalszy świat istnieje.
Jednak najbardziej w większości filmów irytował mnie fakt, że człowiek był zawsze postawiony wysoko ponad zwierzęciem, mimo że właściwym bohaterem miał być wilk, pies czy niedźwiedź. To mi raczej przypominało Dziki Zachód w wydaniu westernowym. Zawsze widziałem pęknięcia i sztuczności w prowadzeniu zwierząt przed kamerą. W książce takich błędów nigdy nie było. Zawsze miałem ciarki, gdy w losach zwierzęcego bohatera dochodziło do dramatycznych sytuacji.
Przyszła zatem pora, żeby stwierdzić, że podobnych błędów trudno dopatrzyć się w autorskich filmach i serialach przyrodniczych sygnowanych przez autorską spółkę Bożeny i Jana Walencików. W "Tętnie pierwotnej puszczy" czy w "Sadze prastarej puszczy" głównymi bohaterami pozostają zwierzęta. Mają nawet poświęcone sobie osobne odcinki – niezależnie od tego czy to żubr czy mrówka – przez co wyrastają na super bohaterów.
Jan Walencik: W sumie tak. Zapewne to kompensacja tamtych moich niedosytów. Także dlatego, że czytane za młodu książki bez wątpienia rozbudzały i ćwiczyły wyobraźnię. Korzenie niewątpliwie sięgały gdzieś tam – w głąb dzieciństwa.
Bożena Walencik: Książki bezspornie były lepsze niż ich adaptacje filmowe. Z drugiej strony, nigdy nie doczekałam się adaptacji przygód Tomka Wilmowskiego Alfreda Szklarskiego, którymi dzisiaj zaczytują się Jasio i Kostek – nasi wnukowie.
Jan Walencik: Najlepsze w książkach jest to, że tak wiele pozostawiają w naszych umysłach. Kiedyś, gdy wypowiedziałem zdanie, że ludzie obcujący z przyrodą stają się lepsi, to miałem również na myśli tamto czytanie, a przed wszystkim przeżywanie. Adaptacje Londona i innych uważane niby za filmy przyrodniczo-przygodowe, często wydają się być sztuczne jak Szwarzenegger, pobudzany środkami na rozbudowę muskulatury. W gruncie rzeczy w tych ekranowych produkcjach nie ma przyrody, a przygodzie brak tajemnicy. Toteż chętniej wraca się do książek niż do filmów, a to o czymś świadczy. Chociaż niektórych nawet batem nie zagoni się do czytania.
A szkoda, bo choćby nie wiem jak się lubiło Gregory'ego Pecka, to film "Moby Dick" o białym kaszalocie nie umywa się do oryginału, jakim jest książka Hermana Melville'a.
Jan Walencik: Bo to nie był film o wielorybie, lecz o Gregorym Pecku. Na niego poszli widzowie.
Przejdźmy zatem z kina do literatury.
Bożena Walencik: Pamiętam, że książki, szczególnie te z dzieciństwa, działały na naszą wyobraźnię w sposób absolutnie niesamowity. Na ich podstawie budowało się własny świat i w nim się przebywało. Natomiast, gdy zaczęła się era telewizyjna i pojawiły się różnego rodzaju kreskówki, choćby Kaczor Donald czy "Nu pogodi", to taki seans – podczas oglądania może przyjemny i zabawny – w umyśle młodego widza dosłownie niczego nie pozostawiał. Natomiast dobra książka zawsze oddziałuje na umysł czy serce. Niejednokrotnie się do niej wraca, wspomina. Dziecięcej wyobraźni filmy, niestety, nie służą. Nie rozwijają. Nie dają im perspektywy szczęścia. Nie dają im marzeń.