Wspomniany Beksiński nadal funkcjonuje w kanonie tylko jako awangardowy fotograf, ciężko sobie wyobrazić jego obrazy na przykład w kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Powiedz w takim razie, co jest dla ciebie ciekawe w jego malarstwie.
Nie jestem jakimś fanem malarstwa Beksińskiego, bardziej interesuje mnie pewnego rodzaju zinternalizowane poczucie, że wszyscy muszą się zgadzać co do tego, że to jest dobry fotograf, ale zły malarz i już. Jeżeli popatrzymy sobie, po pierwsze, na różne okresy malarstwa tego człowieka, a także na to, jaką osobą był i co mówił o własnym malarstwie w wywiadach, to zobaczymy, że to nie był typ, który traktował siebie śmiertelnie poważnie. Warto też zwrócić uwagę na to, że Beksiński zaczął tworzyć tak, jak tworzył, w opozycji do dwóch dominujących nurtów w czasach, kiedy to robił, czyli socrealizmu z jednej strony, a awangardy i abstrakcji z drugiej. Ładnie o tym napisał Łukasz Kozak. Beksiński zaczynał właśnie jako członek awangardowej szkoły polskiej fotografii. To nie był nieświadomy, nieznający innej sztuki człowiek. Świat sztuki pragnął Beksińskiego tylko pod warunkiem, że da się sformatować. Być może była w nim jakaś potrzeba zrobienia wszystkim na złość. Oczywiście to się później bardzo opłaciło i do tej pory jest to postać, powiedzmy, "entry-level" – jeśli ktoś zaczyna się interesować sztukami wizualnymi, to na początek będzie kojarzył m.in. właśnie Beksińskiego. Stąd rozumiem niechęć do Beksińskiego osób pracujących przy egzaminach wstępnych na uczelnie artystyczne.
Osobiście jako rysownik bardzo lubię jego rysunki z lat 70., które unikały pewnego patosu, który jest mu najczęściej przepisywany. Były bardziej skromne, powściągliwe. Był tam potwornie czarny humor. Lubię je też od formalnej strony, jest tam wiele ciekawych patentów rysunkowych. Muszę tutaj dodać, że sam w pewnym sensie przeszedłem tę drogę – najpierw jako nastolatek fascynowałem się Beksińskim, później poszedłem na studia i już wiedziałem, że Beksiński jest niefajny, więc sobie znalazłem argumenty na to, że to okropne i fatalne. Teraz, po latach, kiedy dotarło do mnie, że właściwie wszyscy się zgadzają, że to jest takie fatalne, próbuję jednak poszukać w tym czegoś ciekawego. Taką rzeczą są czysto formalne sposoby pracy ze światłem czy kontrastem, ale też to, jak w konkretnym czasie stworzył sam siebie – na samym początku Beksiński malował inaczej, a jednak stwierdził, że pójdzie w te kościotrupy na koniach na apokaliptycznym tle.
Wydaje mi się, że czasami po prostu kręci nas jakaś ikonografia, jakiś sposób przedstawiania świata, ale zarazem możemy pozostawać wobec siebie krytyczni. Wiemy, dlaczego coś wybraliśmy i niekoniecznie stoi za tym myślenie merkantylne. Dobrze byłoby, gdyby ktoś podjął się ponownego zbadania tego dorobku z otwartą głową, bez uprzedzeń spowodowanych masową popularnością. Zresztą nieraz artyści i artystki, których bym o to nie podejrzewał, przebąkiwali nieśmiało w rozmowach: "ja w zasadzie lubię tego Beksińskiego, w sumie wychowałem się na tym".
Sięgasz też do rzeczy masowo popularnych w polu komiksu, jak tytuły Marvela? Wspomniani Kago czy Maruo to jednak wciąż komiks indie, manga, ale daleka od mainstreamu.
Zbyt dokładnie komiksowego mainstreamu nie badałem, natomiast podejrzewam, że są tam rzeczy bardzo ciekawe, wydaje mi się też, że tak naprawdę przejście od mainstreamu do niemainstreamu jest dość płynne. Weźmy choćby serię "Watchmen" Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa, w której było bardzo dużo zabawy z konwencją. Sam pomysł opowieści o samozwańczych superbohaterach pozbawionych supermocy – ludziach, którzy po prostu stwierdzili, że będą wspomagać policję i biegać w dziwnych ciuchach – to już znaczące wyjście poza ówczesną sztampę. A to tylko początek, dzieje się tam dużo na różnych poziomach – język komiksu i schematy używane są w sposób absolutnie świadomy, autorski i twórczy. Są też autorzy tacy jak Jim Woodring, autor świetnego, autorskiego "The Frank Book", cieszącego się uznaniem w pewnej niszy, który jednocześnie tworzył scenariusze do masowo wydawanych komiksów o obcych wydawanych przez Dark Horse. Podobnie z Doom Patrol – mówię o wersji Granta Morrisona.
Od dzieciństwa mam też wielką słabość do Lobo, antybohatera z uniwersum DC. DC mnie niespecjalnie interesuje, ale Lobo to był gość. Miałem zresztą okazję wręczyć jednemu z najbardziej kojarzonych z Lobo rysowników, Simonowi Bisleyowi, mój komiks. Spotkałem go na festiwalu w Como i był trochę straszny, taki wielki niedźwiedź. Przypominał Lobo. Mam wrażenie, że Lobo to była taka postać, która w pewnym sensie musiała powstać – czyjąś robotą było rysowanie superbohaterów, był tym zmęczony i nagle po prostu zrodził się taki Lobo, który grał pewnymi motywami, trochę próbował je przekrzywiać, odwracać, używać w nietypowy sposób. Te zabiegi są bardzo ciekawe w polu mainstreamowego komiksu, gdzie standardy są bardzo wyśrubowane. Mogę tu przytoczyć anegdotę, którą opowiedział mi pewien kolekcjoner w Como: Istniał określony standard rysowania twarzy Supermana i nie wolno było jej narysować w jakkolwiek autorski sposób – jeśli ktoś to zrobił, wykorektorywowano ją ze strony i rysownik, który wiedział, jak narysować znormalizowaną twarz Supermana, ją uzupełniał.
Nie badam dokładniej głównego nurtu, bo po prostu pewien typ historii mnie aż tak nie interesuje. Jest pewien zestaw tropów, które są mi bliskie: sięganie do popkulturowych estetyk i przerabianie ich, mutowanie, jakieś zupełnie dziwaczne formalne zabawy, na przykład w estetyce komiksu punkowo-zinowego, którą posługuje się Mat Brinkman, czy też dziwne opowieści o cielesności, jak u Shintaro Kago. Lubię czarny humor i dziwność, a w tej części światka komiksowego, do której mnie zwerbowano, nie brakuje tych zjawisk. Możliwe, że mógłbym to znaleźć w komiksowym mainstreamie, kiedyś spróbuję poszukać.