Ten projekt, łączący dzieci z osadzonymi matkami, również polemizuje z obrazem kobiety, która przebywa w więzieniu. Kobietom w więzieniu jest chyba szczególnie trudno, jeśli chodzi o społeczny odbiór.
Czasem mówię, że osadzone kobiety doświadczają podwójnego wykluczenia społecznego: ze względu na płeć i ze względu na doświadczenie odbywania wyroku. Spotykają się po wyjściu z ogromną stygmatyzacją: kobiecie nie przystoi, wręcz nie wolno jej popełnić zbrodni, to jest coś zarezerwowanego dla mężczyzny. Mężczyznom oczywiście jest trudno znaleźć zatrudnienie po opuszczeniu murów zakładu karnego i odzyskać swoje miejsce w społeczeństwie, ale to kobiety muszą się ze swoim doświadczeniem kryć, nierzadko zmieniać miejsce zamieszkania, próbując wymazać pobyt w zakładzie karnym ze swojego życiorysu. Bo nikt nie chce im z powrotem zaufać – ani pracodawcy, ani tym bardziej sąsiad czy sąsiadka, którzy myśleli, że "ta pani spod piętnastki jest za granicą". Zresztą na niedotrzymywaniu europejskich standardów w polskich więzieniach też najbardziej cierpią kobiety: oddziały żeńskie są zazwyczaj dużo mniejsze, więc kobieta odsiadująca wyrok ma do wyboru czytanie Harlequinów, kuchenkę gazową w świetlicy i może jeden rowerek stacjonarny. Bardzo mało jest programów, które pozwoliłyby takiej kobiecie odbudować pewność siebie. Wręcz są takie jednostki, które w ramach swojej resocjalizacji prowadzą programy takie, jak "Czyścioszka" albo "Bądź piękna", mające w zamyśle pomóc tym kobietom przygotować się do powrotu do społeczeństwa. W tym wszystkim teatr może tworzyć przestrzeń budowania tego powrotu; taką, która pozwala naprawdę dostrzec człowieka.
Spektakle, które realizuję, są pokazywane na terenie zakładów karnych. Ale kiedy tylko to możliwe, staramy się z nimi wyjeżdżać i prezentować je na festiwalach czy w domach kultury. Każdy z takich wyjazdów ma ogromną wartość, bo jest chwilą powrotu do wolności, a ja mówię też, że jest trampoliną do przywracania godności. Kiedy one lub oni stają na scenie i widz zapomina, że ogląda osadzonych – albo nawet o tym nie wie, bo nie przeczytał programu – i na koniec wstaje z miejsca ze łzami w oczach, zmienia się coś zarówno w występujących, jak i w oglądających. "Odzwierciedlenie" kończyliśmy sceną, w której osadzeni mężczyźni wyciągali w kierunku publiczności swoje dłonie, a jednocześnie zapraszali, by wybrane osoby przyszły i stanęły w narysowanym kredą obrysie ich stóp. By stanęły na ich miejscu. Podczas jednego ze spektakli do ich podniesionych dłoni wstał cały pierwszy rząd widowni i podał im ręce. To był spektakl, kiedy oni naprawdę tego potrzebowali. I później każdy ten spektakl się tak kończył. Oni zrozumieli, że to jest możliwe i ten gest nie jest pusty. Chciałabym dążyć do tego, by każdy jeden spektakl się tak kończył – tym samym przesłaniem, takim zburzeniem muru. Niezwykłe są takie momenty, kiedy ktoś z widowni mówi po pokazie: "Ale jak to, te panie są z więzienia? Ja myślałem, że to jakieś znane aktorki i właśnie się zastanawiałem, dlaczego ja ich z żadnego serialu nie kojarzę". Albo kiedy na przedstawienie przyjeżdża rodzina, syn czy córka osadzonej lub osadzonego i widzi ich w zupełnie innym miejscu i kontekście. I po spektaklu córka mówi, że jak dorośnie, to będzie aktorką, tak jak mama. Ta łatka wtedy nagle się unieważnia. Okazuje się, że tych identyfikujących nas haseł może być bardzo wiele i mogą się na siebie nakładać. To, że ktoś popełnił błąd i znalazł się w zakładzie karnym, nie oznacza, że nie może być równocześnie kimś innym i mieć nam, jako społeczeństwu, czegoś innego do powiedzenia. Bardzo lubię też metaforę, którą posługuje się badaczka teatru więziennego Magdalena Hasiuk: więzienie jest jak ręka w gipsie. Nie widzimy jej, zapominamy, że ona tam jest. Ale ta ręka wymaga naszej troski i rehabilitacji, bo ten gips kiedyś zejdzie.
To, co widziałam w zakładzie dla młodocianych przestępców w Polmont, chciałabym próbować przenosić na naszą rzeczywistość. Bo ja tam widziałam uśmiechniętych strażników, spotykałam się z ogromną życzliwością, widziałam mocno dofinansowane pracownie artystyczne, współprace z różnymi szkołami i organizacjami pozarządowymi. Widziałam tam ogromną otwartość, która wyrażała się m.in. w napisie, który widać z daleka: "Odblokowujemy potencjał, zmieniamy życie". Bardzo bym chciała, aby zakłady karne w Polsce za parę lat też mogły w ten sposób myśleć o swojej misji, jeśli mogę użyć takiego słowa.
A jaka będzie misja Centrum Sztuki Osadzonych w Krzywańcu?
To miejsce istnieje jeszcze w sferze planów, jego powstanie nie jest potwierdzone. Założeniem jest, by było współprowadzone przez osadzonych i oferowało poszerzanie kompetencji zawodowych – na przykład kursy technika teatralnego. Przy wykorzystaniu narzędzi sztuki, nie tylko teatru, Centrum Sztuki Osadzonych byłoby pierwszym miejscem, które pomogłoby w pewnym sensie odwrócić role w obrębie tych murów i które pozwoliłoby osadzonym decydować. Dyrekcja Zakładu Karnego w Krzywańcu zgodziła się oddać nam budynek na potrzeby takiego ośrodka. W pierwszych latach działalności teatr będzie głównym obszarem działalności Centrum, ale chcemy do tego obszaru podłączać także inne dziedziny sztuki. Chcemy stworzyć zespół muzyczny, który będzie komponować muzykę do spektakli i nie tylko. Chcemy odświeżyć istniejącą już w Krzywańcu pracownię plastyczną i zwrócić ją w kierunku scenografii. Chcemy wejść mocno w przestrzeń więziennego radiowęzła i tworzyć słuchowiska i podcasty realizowane przez osadzonych. Chcemy pomóc w rozwoju wydawanego przez zakład kwartalnika i rozwinąć kompetencje dziennikarskie części osadzonych. Chcielibyśmy ten pierwszy, dwuletni okres działalności Centrum Sztuki Osadzonych zakończyć dużym festiwalem, w ramach którego odbyłaby się także konferencja i warsztaty dla wychowawców z innych jednostek penitencjarnych. Wszystko to miałoby być współtworzone i współrealizowane przez osadzonych z Krzywańca. Nie ukrywam, że mam nadzieję, że to nie będzie tylko projekt dwuletni. Ale że się rozrośnie i będziemy badać, jak można budować więcej takich pomostów, we współpracy z artystami innych dziedzin. I zarażać, zarażać, zarażać.
Powiedziałaś, że spektakle, które realizujesz, są ważne dla obu stron: i występujących, i oglądających. A czym jest ten proces dla ciebie? Jakie stereotypy rozbroiłaś w sobie na przestrzeni tych lat? Z jakimi przekonaniami się pożegnałaś?
Wchodziłam na teren zakładu karnego z całym bagażem uprzedzeń, obaw, nabudowanych przez lata stereotypów. Zwłaszcza, kiedy wchodziłam na oddział męski: myślałam, że będę obiektem dwuznacznych żartów, że będę musiała się bronić, że nie mogę tam iść sama. Większość tego bagażu wypadło z mojej torby mniej więcej po pół godziny – po pierwszych uśmiechach, szczerych zdaniach wypowiedzianych przez nas. To, że było to tak proste, tym silniej zagrzało mnie do walki o to miejsce i o tych ludzi. Ludzi, którym zaufałam, których polubiłam i z którymi – chyba mogę użyć takiego słowa – się zakumplowałam. I to jest chyba odpowiedź na pytanie, dlaczego obecnie działam głównie w więzieniach. Bo to przestrzeń, która budzi we mnie chyba największą niezgodę. Niezgodę na niesprawiedliwość społeczną, której osadzeni doświadczają. Bo nam się wydaje, że oni muszą spłacić dług wobec społeczeństwa i bardzo łatwo zapominamy, że my, jako społeczeństwo, też mamy wobec tych ludzi dług. To, że oni się tam znaleźli, wcale nie wynika z faktu, że urodzili się źli. Myślę, że z każdym ze realizowanych w zakładach karnych projektów dowiadywałam się więcej: i o teatrze, i o sobie. Czasem mówię, że nauczyłam się feminizmu od starszych pań ze schroniska dla bezdomnych kobiet we Wrocławiu. Bo taka jest prawda. I nikt nie nauczył mnie tyle o otwartości wobec drugiego człowieka, co osoby osadzone i ich historie. Myślę, że powinniśmy obowiązkowo tę przestrzeń odwiedzać, rozmawiać ze sobą. I w każdym więzieniu mieć scenę teatralną z prawdziwego zdarzenia, na której drzwiach byłby napis "Wolność" i tam by trochę nie obowiązywały normalne reguły gry tego miejsca.