[Mariusz Wilk: Wołoka. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005, ss. 254.]
"Wołoka - pas ziemi między dwoma zbiornikami wodnymi, przez który przewlekano łodzie. Wołoką nazywano też samą czynność przewlekania. Tyle słownik.
W tym znaczeniu moją Wołokę należy rozumieć dosłownie jako przejście na jachcie 'Antur' z basenu Morza Białego do basenu Bałtyku przez wododział latem 1999 roku. Albo szerzej - włóczęgę z Północy do świata atlantyckiego. Wołoka to wreszcie wielka metafora, w niej pasem ziemi jest nasze życie, przez które przełazimy z jednego niebytu do drugiego."Obszerne wyjaśnienie Mariusza Wilka zamieszczone na rewersie okładki właściwie wytrąca interpretatorowi pióro z ręki. Bo co tu jeszcze dodać, co ująć? Jak się okazuje - wiele. Dodać, bo ująć nie warto, a i tak się ryzykuje ujmowanie tej prozie każdym napisanym o niej zdaniem. Proza - to ważne słowo. Będzie o nim dużo za chwilę.
Idąc dalej tropem pierwszego cytatu, pozwolę sobie na małą grę słów: t r o p a - wyraz pokrewny "wołoce", choć zapewne sam Wilk doszukałby się w próbie tego zestawienia różnic tak subtelnych, że nie mnie z nim konkurować. Tropa to wydeptany szlak. Prywatnie wydeptany. Na przykład własna ścieżka w lesie. Trzeba ją znaleźć w gęstwinie i plątaninie tła, a potem stworzyć - najpierw w wyobraźni, następnie w rzeczywistości. Tropą się chodzi i ponawia się ją bezustannie. Tak jak chodzi się t r o p e m czegoś lub kogoś.
W październikowych zapiskach "Dziennika północnego" (2001) Wilk streścił przewodni motyw opowiadania Warłama Szałamowa:
"[...] bohater wydeptuje swoją ścieżkę w tajdze, zbierając susz na opał. Z początku żal mu krasnych konwalii, irysów, podobnych do wielkich liliowych motyli i przebiśniegów, nieprzyjemnie chrzęszczących pod nogami, ale potem tropa się udeptuje, ciemnieje i zaczyna przypominać zwyczajną górską ścieżkę. Chodząc nią co dzień wte i nazad, można nie tylko podziwiać szczegóły - ślady łap zajęczych, pismo klinowe kuropatw tudzież krzak dzikiej róży - lecz i wiersz wychodzić, dostosowując miarę kroku do rytmu języka. Dopiero gdy na twojej tropie pokaże się odcisk cudzego buta, wiersze przestają wychodzić i tropa jest bezpowrotnie stracona". Streszczenie pojawiło się jako ilustracja stwierdzenia, iż
"cechą tropy jest samotność". O samotności w notatniku Wilka pisze się dużo i o Szałamowie też. Ale w zacytowanym fragmencie najbardziej zastanowiło mnie co innego: wzmianka o poezji. Tropa autora zapisków prowadzi przez język, jak przed wydeptaniem na papierze prowadziła bezdrożami Dalekiej Północy. O języku, słowie, rytmie zapisu mówi się tu jeszcze więcej. Też trzeba go stworzyć, mozolnie wywołać spośród gąszczu i plątaniny tysięcy sposobów na powstawanie książki.
Najmniej istotny wydaje mi się sposób formalny, ale i o nim dla porządku trzeba wspomnieć. Wołoka podzielona jest na trzy części: "Zapiski sołowieckie (1998-1999)", "Karelską tropę (1999-2000)" i "Dziennik północny (2001-2002)", a na końcu umieszczono notatkę wydawniczą z informacją, że "Zebrane w niniejszym tomie teksty były drukowane w 'Kulturze' paryskiej w latach 1998-2000 oraz na łamach 'Plusa-Minusa' (dodatku do ' Rzeczpospolitej') w latach 2001-2002". Użyte w poprzednim akapicie słowo "notatnik" trudno uznać za przypadkowe. Omawiana książka, niezależnie od podanego przed chwilą podziału, to rejestr kolejnych etapów rosyjskiej włóczęgi autora, rejestr rozpoczęty kilka lat wcześniej Wilczym notesem, którego tytuł nie pozostawia wątpliwości co do - jak mówi sam Wilk - ż a n r u opowieści. O gatunkach literackich w Wołoce również mówi się bardzo wiele.
Ten trop (ta tropa?) w zapiskach Wilka wydaje mi się najważniejszy (-a). Przedzieranie się przez gąszcz słów i powstawanie literatury, jednak wciąż jeszcze literatury, choć treść tego pojęcia daleko odbiega od tradycyjnych definicji zaopatrzonych w konotacje "fikcyjno-fabularno-beletrystyczne", to zasadniczy temat książki. Jej - jeśli można się tak wyrazić - podmiot i przedmiot, narzędzie i treść, proces i zakres. Swoisty "wszystkoizm", wpisany niejako w gatunkowość tego typu dziennika, pozwala wydobyć literaturę z jej abstrakcyjnej "bezcielesności", a jednocześnie zachować komfort dystansu wobec własnych poczynań jako literackich właśnie.
Wołoka rozpoczyna się wierszem. Jego tytuł mógłby brzmieć "Tropa", ale nie ma tytułu. A wiersz właściwie nie jest wierszem, tylko go udaje. To - rozpisana na wersy i nawet stroficzna - ale proza. Gdyby teraz ktoś poprosił o dowody, byłabym w kłopocie. Powyższą intuicję z pewnością da się filologicznie uzasadnić, ale - pozostając pod wpływem Wilkowej metody zapisywania - wolę pozostać w kręgu przeczucia właśnie, choć wiele fragmentów omawianej książki to praca filologa czystej wody. Niezależnie od sposobu notowania efekt jest ten sam: mozolne przedzieranie się, wydeptywanie tropy, które jednocześnie nie ma w sobie nic z rzemiosła, a wszystko ze sztuki, proza, która szuka poetyckości, ale w kunszcie narracji i analizy pozostaje prozą. (Jak żeglowanie po Kanale Białomorskim czy jeziorach Północy zawsze nazywane jest "chodzeniem"). Powyższe i poniższe spostrzeżenia nie mają na celu żadnego wartościowania, żadnych ocen. Wilk jest od nich jak najdalszy. Ceni fakty, a w gąszczu faktów mieszka u niego literackość i z nich wynika. To także cecha prozy. Rozpisuję się o tym, bo na 221 stronie "Dziennika północnego" znajdują się takie fragmenty:
"Proza Szałamowa trudno się przekłada, jej rytm, wskutek ruchomego rosyjskiego akcentu, jest nieosiągalny w języku polskim. Większość tłumaczy zadowala się łagierną faktografią 'Opowiadań kołymskich', nie zważając na r y t m - w nim fraza odbija się w ciszy, jak echo, cho, o...
Szałamow zanotował: 'Rytm - to początek poezji i wszystkich innych sztuk: muzyki, rzeźby, malarstwa'. Dla Szałamowa rytm był formą opisywanego faktu, bez formy - twierdził - faktu nie ma. [...] O tym, że autor sześciu tomów 'Opowiadań kołymskich' napisał też sześć tomów 'Zeszytów kołymskich' wierszy, mało kto wie."Wilk bardzo ceni Szałamowa. Więc chyba składa mu hołd swoim notowaniem. Bo stwierdzenie, że u Warłama Tichonowicza nawet proza jest poezją, a u autora Wołoki nawet poezja jest prozą, trąci w tym kontekście pretensjonalnością. Toteż wracam do początkowego wiersza o tropie, bo od niego cała dygresja się zaczęła. I nadal - dla wygody - będę nazywać go wierszem. Jego kolejne frazy wyznaczają zawartość zapisków i można je traktować jako rodzaj streszczenia albo spisu treści. Na przykład:
"Moja tropa kapryśnie się pisze [...]." To wyjaśnia wszystkie aluzje do wydeptywania ścieżek w plątaninie słów (czyli do pisania jako tworzenia tropy), do bogactwa znaczeń języka i wielości powinowactw gatunkowych, mozolnego wypracowywania ż a n r u, literackości, notatek, dziennika i faktografii. Przysłówek "kapryśnie" dobrze oddaje charakterystyczny dla współczesnej prozy synkretyzm: tropa Wilka nieustannie błądzi pomiędzy historią i fikcją, analizą i fabułą, liryzmem i narracją, publicystyką i filologią... Już samo wyłuskanie odniesień do zacytowanych powyżej pierwszych pięciu słów wiersza daleko przekroczyłoby ramy jakiejkolwiek recenzji. Nie mogę się jednak powstrzymać, by nie dodać jeszcze jednego fragmentu o Szałamowie:
"Po Szałamowie literatury poważnie uprawiać nie sposób. Po Szałamowie można tylko bawić się literaturą, jeno grać. Nie przypadkiem po Szałamowie nastąpił postmodernizm." Całkiem na marginesie warto zaznaczyć, że przypinanie tu kwiatka postmodernizmu ma coś z soczyście smakowitego "ni pri czom". Ale by ten smak poznać, trzeba przeczytać Wilkowe wywody o rusycyzmach, języku rosyjskim, a właściwie ruskim i jego braku we współczesnej polskiej szkole... Milcz, serce! - miejsca brak.
Dalej wiersz. (To parafraza częstego u Wilka równoważnika z "Dziennika północnego" - "dalej wołok"). Tropa
"unika [...] masowej rozrywki, szybkiego jadła, głośnych kurortów, modnych zabytków [...]". Jednym z pytań, jakie może sobie postawić czytelnik Wołoki, jest takie: jak można tak żyć? Jak to się stało, że ktoś z kręgu kultury Zachodu decyduje się osiąść na Dalekiej (zdecydowanie wschodniej!) Północy, zrezygnować z tak zwanej cywilizacji (jakkolwiek karygodnym uproszczeniem jest używanie podobnych sformułowań!), i to wcale nie po to, by zwiedzać "pomniki" kultury Wschodu, ale błądzić po peryferiach i marginesach, chłonąć pustkę, a zwłaszcza te jej obszary, które przeczą wszelkim atrakcjom turystyki...? Naturalnie, wystarczy przeczytać choćby fragment "Zapisków sołowieckich" czy "Karelskiej tropy", by przekonać się o względności wielu utartych przekonań i pojęć - z atrakcyjnością i turystyką na czele. Jestem boleśnie pewna, że autor Wołoki szczerze by się z moich skojarzeń i wyobrażeń uśmiał, ale w obrębie tego fragmentu wiersza największą są dla mnie pokusą dwa wątki. Jeden - niemal humorystyczny. Zaprzeczenie "szybkiego jadła" to u Wilka mnóstwo rozmaitych, mniej i bardziej przypadkowych, uczt i przepisów kulinarnych, których by się nie powstydził Pan Tadeusz. Ruskie, sołowieckie, karelskie, biełomorskie (czy jakie tam jeszcze!) przysmaki, zastawy i zestawy, sposoby przyrządzania i celebrowania konsumpcji - to kawałki, dzięki którym autor zapisków mógłby zrobić karierę w niejednym wydawnictwie zajmującym się osobliwościami kuchni świata. Drugi wątek jest już całkiem poważny. Narrator jednak coś, w sensie tradycyjnym, "zwiedza". Na przykład Kanał Białomorski albo słynne, dzięki wspomnieniom
Herlinga z Innego świata, Jercewo. Zestawienie klasycznych pozycji literatury łagrowej z notatkami Wilka daje efekt wstrząsający. Już sama możliwość oglądania takich miejsc oczyma historyka i turysty (przypominam, że każde z tych określeń jest ryzykowne!), nie skazańca, "raba", "zeka", właściwie nie bardzo mieści się w głowie. Zwłaszcza że relacje są niemal beznamiętne, a jeśli tak, to namiętności dotyczą zupełnie innych niż u Sołżenicyna czy
Herlinga-Grudzińskiego sfer. Nie podejmuję się analizować polemik Wilka z tymi autorami (ani w ogóle z żadnymi specjalistami od Rosji), choć miejscami mogą wydać się szokujące i bez wątpienia zasługują na znacznie obszerniejsze omówienie. Pozwolę sobie jedynie wyrazić przekonanie, że to "inne spojrzenie" jest czymś niesłychanie cennym i wzbogacającym wiedzę przeciętnego zjadacza książek o tej tematyce w sposób niemal bezkonkurencyjny. Bo co może powiedzieć konkurencja na stwierdzenie zamykające opowieść nikomu nieznanego łagiernika:
"Ciekawe, pomyślałem, napisać by 'Inny Świat' od nowa. 'Inny świat' - oczami Aleksandra Wasiljewicza Kostina. I porównać go z obrazem Gustawa Herlinga-Grudzińskiego."? Powiedzieć może tylko tyle, że stwierdzenie owo nikomu nie ujmuje wielkości. Raczej dodaje jej zwykłym ludziom, którzy dzięki Wołoce mają szansę przestać być bohaterami bezimiennymi.
Bo dalej tropa
"z dala obchodzi watahy fanów Małysza czy Wielkiego Brata". Prowadzi do tych, którzy pisarza bardziej zafascynowali. Chłopców, z którymi "chodził" po Kanale Białomorskim, sołowieckich bab, ekskołchoźników stęsknionych za czasami Breżniewa, a nawet Stalina, portowych dziwek (
"Lubię dziwki, one wszędzie są takie same..."), popów skaczących do przerębli w Święto Objawienia Pańskiego, łagrowych strażników, pijaków i "wykolejeńców". Wilk na swój sposób bada "ruską duszę", ale na tyle subtelnie, by nigdzie nie przedstawić wyników tych "badań". Cytuje najwyżej krótkie podsumowanie autorstwa jednego z "mużyków", podsumowanie dokonane na cmentarzu, a więc rzetelne:
"Ten się powiesił z powodu dziewki, suka była. Tamten zapił po śmierci swej Tani, trzy tygodnie pił i umarł. Tego pacana Locha rozjechał, Locha był w dupę pijany. A ten tutaj zastrzelił się z żalu - że pije. Ja też pewnie kiedyś strzelę sobie w łeb." Tylko z pozoru opowieści o losach spotykanych bohaterów albo podobne do powyższych streszczenia do złudzenia przypominają się wzajemnie i mylą jedna z drugą, jedno z drugim. Wszystkie szczęśliwe rodziny są takie same, każda nieszczęśliwa - jest inna. Cierpienie naznaczyło ludzi na Dalekiej Północy jak mało gdzie. W Wołoce nigdzie nie znajdziemy śladu nienawiści, uprzedzeń czy choćby wyssanego z mlekiem literatury łagrowej lęku. Jest poczucie wspólnoty i pokora obcowania ze światem, który zasługuje na miłość - jak każdy. To zapewne dlatego dzieje budowniczych Kanału, stalinowskich "zeków" i pogrążonych w beznadziejności współczesnych "pacanów", choć przedstawione inaczej niż u Sołżenicyna i - jako się rzekło - niemal beznamiętnie, nie przestają być straszne i naznaczone tą wschodniością czy północnością, której nie sposób zdefiniować. A równocześnie pociągają zwykłością przeżyć turysty z dwudziestego pierwszego wieku...
"No cóż, umysłem Rosji nie pojąć."Dobrym podsumowaniem paradoksów tego (i nie tylko) akapitu jest notatka z 7 listopada 2001 ("Dziennik północny"):
"A na Wyspach Sołowieckich wciąż świętują rewolucję październikową. Dziś 'wychodne' - dzień wolny od pracy, powód do wypitki.
To jeszcze jeden znak zapytania dla tych, co równają komunizm z faszyzmem, kacety z łagrami. Czy możecie sobie wyobrazić, by w obecnych Niemczech każdą rocznicę dojścia Hitlera do władzy obchodzono dniem wolnym od pracy? i dzień ten nazywano Dniem Zgody i Przymierza?"Mam nieodparte wrażenie, że gdyby to napisał któryś z klasyków literatury łagrowej, pierwszym odczuciem przeciętnego polskiego czytelnika byłoby paraliżujące doznanie zakłamania, które każe kamuflować absurdy i zbrodnie radosnymi majuskułami nowomowy. Po lekturze zapisków Wilka takiego odczucia nie ma. Czy - między innymi - za sprawą sposobu, w jaki pisze o ludziach?
Wołoka pełna jest życiorysów i daleka od "nieludzkiej ziemi", a przecież
"cechą tropy jest samotność".
"[...] zawodzi na bezludzie [...], gdzie się można spotkać z samym sobą raczej niż z kimś innym [...]". Wołoka Północy nie byłaby sobą, gdyby zabrakło w niej (na niej?) tego szczególnego mistycyzmu, oryginalnej duchowości rodem z tego, czego i tak "umysłem nie pojąć", a co daje niespotykana gdzie indziej surowość przyrody, dziewicza pustka, niezwykła religijność - zadziwiająca mieszanina prawosławia, szamanizmu, pogaństwa i zabobonu, nieskończenie więcej (niż w świecie cywilizacji zachodniej) możliwości autoanalizy, spojrzenia w głąb własnej duszy, wsłuchania się w swoje prawdziwe tęsknoty, prawdziwe słabości i siły, a także pół tysiąca innych tajemnic. Jedno z największych zdumień tej książki: zapiski prowadzi człowiek od -nastu już lat wtopiony w krajobraz, obyczaje i ducha Północy, a równocześnie - współczesny użytkownik komputera i Sieci, współpracownik
"Zeszytów Literackich", "Rzeczpospolitej", paryskiej "Kultury" (notatnik zadedykował pamięci
Redaktora Giedroycia), ktoś, kto nie zapomniał języka ni myślenia Zachodu; człowiek niejako dobrowolnie "dziki" i "prymitywny" (wyłącznie w znaczeniu używanym przez etnologów), a każdej chwili świadomy swego wykształcenia i czyniący zeń narzędzie doskonale spolegliwe - jeszcze jeden fantastyczny synkretyzm!
Wreszcie tropa
"zawodzi [...] na stronice dawno nie czytanych książek" - starych ruskich bylin, -nastowiecznych wierszy, opowieści i dokumentów, historii, żywotów, mnisich zapisków, rzeczy zupełnie u nas nieznanych, nawet przez filologów słowiańskich. Jeszcze jedna kopalnia sekretów "innego świata".
"Pierwsza autobiografia w ruskiej literaturze powstała na Wyspach Sołowieckich! W 1656 roku starzec Jeleazar z Anzeru sam napisał własny 'Żywot...' " Tu następuje mnóstwo pasjonujących szczegółów, bez których tropa nie mogłaby zostać wydeptana. Tak jest za każdym razem, gdy Wilk zaczyna pisać o książkach i ich autorach (nieodrodny syn Zachodu na Wschodzie niezagubiony!). Potem ścieżka uzyskuje zaskakujący zwrot:
"Warłam Szałamow cenił 'Żywot Awwakuma' więcej niż Dostojewskiego i Tołstoja razem wziętych. Nic dziwnego, wszak siedemnastowieczny protopop używał środków, które Szałamow próbował potem w 'Opowiadaniach kołymskich' jako różne techniki 'nowej prozy'." Z trudem się powstrzymuję, by nie zacytować, jakie to techniki, ale i miejsca brak, i przyjemność lektury komuś zepsuć można. Na koniec tropa dochodzi do celu, którego nie podejrzewaliśmy (nawet znając już Wilkową fascynację Tichonowiczem):
"Ostatnim, nie dokończonym tekstem, który wyszedł spod jego pióra, była kolejna wersja autobiografii, zatytułowana: 'Krótki życiorys Warłama Szałamowa, ułożony przez niego samego'."Zapewniam, że powyższy akapit to ułamek procenta tego, co można by napisać na podstawie ostatniego z zacytowanych fragmentów wiersza. Bo tropa zawodzi na stronice książek nie tylko dawno nie czytanych, ale i tych czytanych bardzo często albo i znanych raz na zawsze prawie na pamięć. Do wspominanych już wielokrotnie autorów jednym tchem dorzucić można Bułhakowa, Daniela Beauvois,
Stefana Bratkowskiego, Krystynę Kurczab-Redlich,
Manuelę Gretkowską... A także... fizjologa Iwana Pawłowa, który w 1932 roku zapisał: "Muszę wyznać swój gorzki pogląd na rosyjskiego człowieka, on ma tak słaby system mózgowy, że nie potrafi przyjmować realności jako takiej. Dla niego istnieją tylko słowa. Jego odruchy warunkowe są skoordynowane ze słowami - nie z działaniem." Bo w ten sposób Pawłow tropą Wilka (wilczym tropem?) wszedł do literatury!
Nie przytoczyłam nawet połowy wiersza-niewiersza. Moja własna tropa rozrosła mi się niepostrzeżenie do rozmiarów nieprzewidzianych. Kto przeczyta Wołokę - kopalnię wątków Północy - ten zrozumie dlaczego. I będzie też wiedział, że użycie zgrabnej klamry na zakończenie nie wchodzi tu w grę. Jak u Wilka. Trzeba czekać na dalszy ciąg.
Agnieszka Czachowska © by "Twórczość" 2006 | |