1. Ulica Rybaki w Warszawie
Franciszek Sobieszczański w "Rysie historycznym wzrostu i stanu miasta Warszawy [od najdawniejszych czasów aż do 1847 roku]" przytacza fragment broszury z 1791 roku, w której jakiś obywatel skarżył się na władze miejskie. "W mieście tak rozległym jak Warszawa – czytamy tam – gdzie obywatele od kilkudziesięciu lat brukowe opłacają, w bezdennym przecież błocie tonąć muszą. Miasto nasze ma pewny a znaczny dochód, lecz, zamiast na bruki i potrzebniejsze porządki, traci go na festyny i iluminacje ratusza, które kilkadziesiąt tysięcy kosztują, wtedy, gdy na ulicy Nowogrodzkiej, Smoczej, Rybackiej i innych nie brnąć, ale pływać w błocie można, chociaż i tam ludzie mieszkają i podatki płacą. Jaki u nas porządek, co za dozór! Każdy z przyjeżdżających, jak gdyby był panem Warszawy, staje, gdzie mu się podoba, wśród ulicy, nie uważając, że nawet przejść nie ma którędy".
2. Charakterystyka Saskiego Ogrodu
W letnie upały panowało tam [w Ogrodzie Saskim] istne piekło. W lipcu 1873 roku dziennikarz "Kuriera Warszawskiego" (nr 149) ubolewał: "Nie tylko na ulicach, ale i w Ogrodzie Saskim suknie elegantek podnoszą tumany rozgrzanego pyłu, który parzy i zasypuje oczy przechodniom, nie szczędząc co prawda samych zamiataczek. Widok tych pań wysznurowanych, dźwigających po parę funtów materji i krochmalu na krzyżu i tyleż wagi, różnego pochodzenia włosów z tyłu głowy, zaczerwienionych już nie od kosmetyku, pokrytych powłoką kurzu z potem – w najtrwalszym nawet samolubie wyciska łzę politowania. O męczenniczki godne zaiste lepszej sprawy!". W jesienne słoty z kolei suknie "męczenniczek", jeszcze cięższe, zgarniały z kolei całe funty błota…
3. Ruch uliczny
W XVIII wieku Krakowskie Przedmieście – jak przeczytać można w encyklopedycznym opracowaniu Eugeniusza Szwankowskiego "Ulice i place Warszawy" – "nie przestało być ulicą kontrastów: obok pałaców i kościołów stały drewniane domostwa, a w podwórzach pałaców i klasztorów – stajnie, wozownie, komórki, a nawet obory". Za czasów stanisławowskich przy tej ulicy osiedlali się światli i bogaci mieszczanie, którzy przenosili się tu ze Starego Miasta. Kupcy zakładali tu swoje sklepy i magazyny.
"W olbrzymich magazynach Resslera, Hurtiga, Hempla (w pawilonie radziwiłłowskiego pałacu), Prota Potockiego – pisze Stanisław Thugutt, międzywojenny publicysta w szkicu o tej ulicy opublikowanym w "Ziemi" (1910, nr 45) – dostać można było wszystkiego: od piórka do zębów do świetnego powozu, a choć ceny były słone szkaradnie, przy ówczesnym ruchu i napływie swoich i obcych do miasta, żaden z nich na zastój nie mógł narzekać. Tu była pierwsza w Warszawie cukiernia Robbiego przy karmelitach, tu księgarnia Posera (znowuż w kamienicy Wasilewskiego), tu słynny krawiec p. Perdu, na wprost Ś-tego Krzyża, który wprawdzie zdzierał straszliwie, ale za to miał pokoje lepiej niż niejeden z magnatów umeblowane, a jejmość w brabanckie koronki ubrana wylegiwała się na miękkich sofach dzień cały". "Ulica była już na owe czasy jedna z piękniejszych – czytamy dalej – ale to nie wykluczało ani śmieci i brudu, ani błota, w którym trzeba było brnąć po kolana, ani ciemności, które trzeba było sobie samemu latarką rozświecać". Wprawdzie […] wybrukowano ją i uporządkowano, podobnie, jak Nowy Świat, za czasów marszałka Bielińskiego i Komisji Brukowej, ale ciągle brak było należytej konserwacji i codziennej dbałości o ich stan.
4. Bryka furmańska
Od wieków na rogatkach były pobierane opłaty za wjazd do miasta, tak zwane kopytkowe, i ciągle trwały spory z ich dzierżawcami, którzy te podatki zaliczali do swoich dochodów. Dopiero w sierpniu 1845 roku namiestnik podjął decyzję, że dochód ten będzie administrowany przez miasto i przez nie kontrolowany wspólnie z Komisją Rządową Przychodów i Skarbu. Przed kopytkowym pobierano swoisty podatek w naturze: reskrypt królewski z 1777 roku stanowił mianowicie: "aby każdy z podwodą przyjeżdżający jeden kamień u wjazdu przy okopach zostawił". Kamienie te służyły do brukowania ulic; kto takiego warunku nie spełnił, był zobowiązany zapłacić sześć groszy ekwiwalentu.
5. Kolej konna
Dopiero jednak na przełomie wieków [XIX i XX] Marszałkowska stała się poważną konkurentką dla Nowego Światu i odebrała mu palmę pierwszeństwa w liczbie przechodniów i spacerowiczów oraz nabrała znaczenia jako główny szlak komunikacyjny.
Na Marszałkowskiej – wspominała czasy sprzed pierwszej wojny światowej jedna z pamiętnikarek – chodniki były znacznie szersze niż na jej przecznicach, wysadzane drzewami w żelaznych koszach, które chroniły je od potrąceń przechodniów i od wszechwładnej miotły stróżowskiej. Jezdnia brukowana była nie "kocimi łbami", ale kostką, po której terkotały dorożki i wozy. Środkiem jechały tramwaje, naturalnie jeszcze konne.
6. Przemysł uliczny
Józef Galewski tak wspominał stan stołecznych bruków XIX wieku: "Ulice środka Warszawy, tak zwane reprezentacyjne – czytamy w jego »Warszawie zapamiętanej« – wyłożone były kocimi łbami. W dalszych dzielnicach wystarczała ziemia. W lecie kurz, a w zimie i w deszcz błoto po sam pas dorosłego człowieka. Małe dzieci w na peryferiach w taki czas tonęły w błocie. Trotuary były z desek lub z dużych płyt granitu, ale nie na całą szerokość: jedynie środkiem trotuaru szła płyta, po bokach były kocie łby, tyle że położone wyżej nad poziomem ulicy. Za to rynsztoki prezentowały się okazale: szerokie, głębokie, przeważnie pełne brudnej stojącej wody i śmieci. Po deszczu w takim rynsztoku można było śmiało wykąpać się, a po pijanemu utopić".
7. Na placu Trzech Krzyży
Bystry kronikarz miasta, jakim był Bolesław Prus, dostrzegał ten problem [wypadków ulicznych]. "Każdy dorożkarz – grzmiał w »Kolcach« (1874, nr 22), z którymi współpracował – który szkodliwie lub nieszkodliwie potrąci kogoś na ulicy, straci na wieczne czasy prawo dosiadania wehikułu. Sposób ten praktykuje się gdzie indziej, a u nas choć wieść o nich byłaby bardzo na czasie, uważamy bowiem, że na przecięciach się ulic dorożki jeżdżą za prędko, a w »Gazecie Policyjnej« lista wypadków ciągle wzrasta. Niekiedy pochodzą one z winy rozjechanych, niekiedy jednak z gapiostwa woźniców, którzy zamiast myśleć, że są ludźmi publicznymi i że odgrywają rolę społeczną – myślą raczej o tym, aby dostać trynkgeld [napiwek] i przedestylować go na piołunówkę".
8. Dworzec kolei Warszawsko-Wiedeńskiej
Na przełomie wieków [XIX i XX], gdy ludność miasta powoli zbliżała się do trzech czwartych miliona, a jego rozrost ciągle był ograniczany przez cytadelę na północy, forty na południu i zakazy władz wojskowych - ruch kołowy osiągnął szczyt.
"Jeśli stan obecny dłużej potrwa, Warszawa się udusi, a mieszkańcy wzajem się pozabijają" – wyrzekał w 1903 roku "Przegląd Tygodniowy" (nr 15). "Dziś chodzić, a szczególniej jeździć po Warszawie z ufnością w bezpieczeństwo osobiste niepodobna" – twierdził dziennikarz tego zasłużonego organu pozytywistów. […] Podróż z Dworca Terespolskiego na Dworzec Wiedeński nie powinna być – według niego – dozwolona bez asekuracji, czyli ubezpieczenia się na życie. Przy każdym zbiegu dwóch lub trzech ulic […] zawsze stoją "tłumy publiczności, oczekujące przejazdu wehikułów i wozów, aby się przedostać na drugą stronę ulicy".
9. Dorożkarz warszawski
Galicjanin Antoni Sozański, który pod koniec lat 50. XIX wieku odwiedził Warszawę, odnotował, że gdy tylko zbliżył się do dorożkarza, by wsiąść do "dryndy" – ów wrzasnął na całe gardło: "Panie, nie wolno palić!". Potem wyjaśnił mu, że gdy pasażer pali, "policjant nie woła, by stanął, ale notuje numer powozu, przywołuje do policji i za przekroczenie podróżnego odlicza mu 16 batów".
10. Nowoczesny taksówkarz
Mimo że dorożki były dużo tańsze niż taksówki, te ostatnie wygrywały w konkurencji z "sałaciarzami". W latach 1936–1938 aż 730 wysłużonych drynd musiało zejść z ulic miasta.
Gazety alarmowały, że "zbliża się dzień w którym parokonne gumy przejdą do tradycji". "Głos Prawdy" już w 1928 roku cieszył się, że "popyt na taksówki" rośnie, a dla dorożkarzy idą ciężkie czasy. Jeżdżą jeszcze do teatrów, na dworce i za miasto, ale zdzierają. Z szoferem natomiast nie może być targów. Taksometry – pisano – są obecnie ściśle kontrolowane przez władze i wystukują sumę, co "wyklucza dyskusję na temat należności".
11. Szkice z życia warszawskiego
Adam Wiślicki, redaktor i kronikarz "Przeglądu Tygodniowego", omawiając w 1869 roku stan komunikacji miejskiej, pisał z gniewem: "O omnibusach nie ma co mówić, sława ich bowiem ustalona najzupełniej. Troskliwie obrachowano je na jak największą niewygodę jadących. Zdawałoby się, że krawcy warszawscy płacą właścicielom omnibusów zasiłki, ażeby utrzymywali poduszki swych wozów w stanie, w jakim znajdują się obecnie. Kto bądź szanuje swój ubiór, nie ośmieli się usiąść na tych poduszkach, jeśli nie chce wynieść ze sobą grubej warstwy tłustości i kurzu".
12. Handel uliczny stolicy
Dziennikarz "Gazety Warszawskiej" ubolewał w 1862 roku (nr 224): "Handel uliczny w Warszawie jest jeszcze małego znaczenia i rzec możemy, że znajduje się w kolebce, jeżeli go porównamy z innymi zagranicznymi miastami. Pod nazwą handlu ulicznego rozumiemy roznoszenie różnych przedmiotów po ulicach i sprzedawanie takowych. U nas ten rodzaj przemysłu skierowany jest wyłącznie ku przedmiotom zbytku, mianowicie zaś ogranicza się do roznoszenia łakoci, jak orzechów, obwarzanków itd. Jeśli na ulicach spotkać możemy niekiedy przybyłego chłopa z jakimś pożyteczniejszym towarem, dzieje się to tylko przypadkowo; nikt zaś systematycznie tym się nie trudni".
13. Tragarze i posłańcy
Na ulicach Warszawy spotkać też można było tragarzy i posłańców. Ci pierwsi niczym się specjalnie nie wyróżniali, chyba tylko roboczym, na ogół zaniedbanym strojem; byli wynajmowani do doraźnego przenoszenia rozmaitych przedmiotów o większych gabarytach. Ci drudzy byli bardziej ruchliwi i starali się "trzymać fason". Mieli bowiem coś w rodzaju umundurowania, a najbardziej rzucała się w oczy ich czerwona czapka, z której powodu nazywani byli "szczygłami".
14. Żebracy
Już we wczesnych latach siedemdziesiątych [XIX wieku Bolesław Prus] zżymał się: "Baby jak piwonie, dziady jak dęby i czerstwe wyrostki płci obojej zamiast kopać kartofle, zamiatać ulice, drwa rąbać i paść bydło, do czego przyjęto by ich z otwartymi rękami, wolą spacerować po ulicy i przypominać bliźnim o miłosierdziu bożym lub uwydatniać swoje zamiłowania artystyczne na fałszywych lub przedętych katarynkach". […] Musiał to być problem nabrzmiały, bo kronikarz, tak czuły przecież na autentyczną nędzę, nie szczędził przygan tej kategorii ulicznych oszustów.
Stanisław Milewski, pisarz, varsavianista (22/01/1931–01/10/2013). Przez rok studiował filologię klasyczną na Uniwersytecie Warszawskim i przeniósł się następnie na filologię polską. Pracę magisterską pisał u językoznawcy i varsavianisty – prof. Bronisława Wieczorkiewicza. W 1954 r. podjął pracę w administracji organizującego się właśnie Instytutu Historii Kultury Materialnej PAN, gdzie zatrudniony był do 1965 r., współpracując w tym czasie z kilkoma czasopismami. Następnie przez ćwierć wieku pracował w "Gazecie Prawniczej" jako sekretarz redakcji i zastępca redaktora naczelnego. Specjalizował się w historii przestępczości i wymiaru sprawiedliwości, pisywał też przez wiele lat reportaże i sprawozdania z głośnych procesów sądowych.
Autor licznych artykułów w wielu czasopismach, także popularno-naukowych i naukowych (między innymi "Obraz więzień w XIX-wiecznych pamiętnikach", "Kara wystawienia na widok publiczny" i cykl "Przygotowanie zawodowe adwokatów od czasów staropolskich do końca XIX wieku"). Publikował w "Palestrze" wieloodcinkową "Historię czasopiśmiennictwa prawniczego od końca XVIII do początków XX wieku"; to znacznie rozszerzona wersja pracy doktorskiej pisanej na Wydziale Dziennikarstwa UW pod kierunkiem prof. Aliny Słomkowskiej.
Stanisław Milewski
"Życie uliczne niegdysiejszej Warszawy"
opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013
wymiary: 165 x 235 mm, oprawa: twarda z obwolutą
liczba stron: 176
ISBN 978-83-244-0310-3
ISBN e-publikacji 978-83-244-0319-6
www.iskry.com.pl