Każdą swoją reporterską rozprawą autor "Schodów się nie pali" przynajmniej na pewien czas odbiera nam dobry humor i poczucie równowagi, brutalnie zderza z niewyobrażalnym ludzkim cierpieniem i nigdy nie gojącymi się do końca ranami, zmusza do refleksji, a nawet – mówiąc dosadnie – zadaje odbiorcy emocjonalny gwałt.
Nie inaczej jest i tym razem, gdy opisuje filipińskie jądro ciemności, tj. odwiedza najnędzniejsze i najbardziej niebezpieczne slumsy Manili, rozmawia z dziećmi i całymi rodzinami żyjącymi w grobowcach na cmentarzu ("Cmentarz to superkomfort, powietrze i relaks. Takiej wolności nigdzie indziej nie zaznasz. Nikt za nic nie chce pieniędzy. Ani za dom, ani za elektrykę"), spotyka morderców wypuszczonych z więzień dlatego, że w slumsach byli komuś bardziej potrzebni niż za kratami, kobietę, której ciało od lat zamienia się w drzewo czy starego, schorowanego Chińczyka, który prawie stracił życie w niedawnym pożarze.
Na okładce tej pięknie wydanej książki (foto)reporterskiej czytamy, że autorem tomu jest Tochman, a fotografii – Grzegorz Wełnicki, ale to nie do końca prawda, gdyż Wełnicki jest pełnoprawnym twórcą "Eli, Eli". Bez jego mocnych, wstrząsających oraz przynajmniej na pierwszy rzut oka budzących opór zdjęć, a raczej – by posłużyć się tytułem wielokrotnie przywoływanego przez Tochmana dzieła Susan Sontag – "widoków cudzego cierpienia", ta książka albo w ogóle by nie powstała, albo, w najlepszym razie, wyglądałaby zupełnie inaczej. Wełnicki odwiedził filipińskie slumsy jeszcze przed Tochmanem. Pojechał tam, gdyż nie umiał sobie poradzić ze śmiercią ojca, więc chciał poznać ludzi, którzy żyją ze swoimi zmarłymi na grobach.
Gdy Tochman pojechał na Filipiny w marcu 2012 roku, Wełnicki był nie tylko doskonałym kompanem podróży i towarzyszącym reporterowi fotografem, ale także przewodnikiem, którego mieszkańcy slumsów znali i dobrze wspominali z poprzedniego pobytu. "Nie musiałem przełamywać żadnych barier, wiele drzwi czekało na mnie szeroko otwartych. W tej niebezpiecznej okolicy mieszkańcy Onyxu dawali nam poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Nawet kiedy szwendaliśmy się tam po nocach, podnosili głowy znad krawężników, pokazując, że nic nam u nich nie grozi" – wspomina Tochman.
Kolejne teksty z tomu są swego rodzaju reporterskimi impresjami, dla których inspiracją i punktem wyjścia są często właśnie fotografie Wełnickiego. Jeden z rozdziałów rozpoczyna się na przykład tak:
"Ten łysy nada nam się do książki. Podoba się fotografowi. Nazywa się Danilo Hernandez. Plastyczna twarz, wieczny wkurz w oczach, szkielet na wierzchu, piękne dziary, więzienie takie a takie, pod celą numer 42, wszystko jasno widać na skórze, sporo gościu przeżył, naprawdę szacun!".
W innym, poświęconym nędznemu losowi i (zazwyczaj) krótkiemu życiu dzieci slumsów, czytamy:
"Powód zdjęcia: blizna na ciele dziecka. Chłopiec jest mały, lecz silny. Nagi. Stoi pewnie na wzorzystym linoleum. Patrzy samotnie, bez lęku. Gdyby blizny nie było, nie byłoby powodu, by to zdjęcie robić. Oko fotografa prześlizgnęłoby się po tym dziecku bez żadnej uwagi. Ale jest blizna. Niech się na coś przyda. Choćby jako pretekst do opowieści o krzywdzie dzieci slumsów. Użyjmy brązowego zdjęcia z Onyxu, użyjmy tego malca i rozwińmy temat".
Tochman prowadzi tutaj ryzykowną grę, w której reporter jest (a raczej: musi być) cyniczny i jednocześnie z cynizmem idzie na wojnę. "Eli, Eli" to – podobnie jak np. ostatnie książki Wojciecha Jagielskiego – coś więcej niż zbiór reportaży; to bezwzględna próba rozprawy z zawodem reportera, z bezmyślnością turystów uprawiających poorystykę (bieda-wycieczki, zorganizowane wyprawy do slumsów, w programie m.in. fotografowanie ubóstwa i bliskie, choć nieprzesadnie bliskie, spoglądanie nędzy w oczy, "przez szybkę", przez szkło iPada) i wszystkich zachwyconych lub przerażonych "widokami cudzego cierpienia".
Reporter pisze wprost, że widok piętna, kalectwa, choroby (nawet rzadkiej, jak w przypadku kobiety zamieniającej się w drzewo) nikogo już nie szokuje. Jeśli już – budzi niesmak albo zwyczajnie nas nudzi. "Męka, strach, upokorzenie. Im częściej i dłużej na to patrzymy, tym ludzkie cierpienie mniej nas porusza. Kto odpowiada za tę perwersyjną przemianę? Czy i do kogo mieć o nią pretensje? Fotografowie odrzucają odpowiedzialność. Odpowiedzialne jest spojrzenie, czy raczej oko, które przetwarza wszystko, na co patrzy. Oko widza. Ale wcześniej oko fotografa, oko obiektywu. Fotograf jest niewinny?"– pyta Tochman i w kolejnych tekstach składających się na "Eli, Eli" próbuje znaleźć odpowiedzi, ale zamiast ich udzielać, obezwładnia nas coraz to trudniejszymi, bardziej wyczerpującymi pytaniami.
Momentami bywa wręcz zbyt dosłowny i brutalny, zdarza mu się być manierycznym, czasem zanadto porywa go publicystyczny żywioł (przykładem liczne drobne złośliwości i filipiki antykatolickie, które, choć zazwyczaj zgadzam się z nimi co do meritum, raczej irytują niż, zgodnie z zamiarem, przekonują do autorskich racji). Wali na odlew i z wprawą doświadczonego, bezwzględnego wojskowego przeczołguje czytelnika, który zdecydował się wybrać z nim na kolejną ekstremalną wyprawę.
Nie każdemu to się oczywiście spodoba, ale też określenie „podobać się” jest chyba ostatnim, które wiązałbym z doskonałą, choć kontrowersyjną prozą reporterską Tochmana. Bez wątpienia jedna z ważniejszych, najbardziej przygnębiających i najmocniejszych polskich książek 2013 roku, która prowokuje do dyskusji, polemik i sporów. Mówiąc nieco patetycznie, choć zupełnie serio - jeżeli nawet takie utwory nie zdołają nas wyciągnąć z letargu i obojętności, nie ma już większej nadziei dla naszego nieszczęśliwego gatunku.
Autor: Grzegorz Wysocki, grudzień 2013
Wojciech Tochman,
"Eli, Eli" fotografie Grzegorz Wełnicki,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013
Liczba stron 152
Wydanie 1
Okładka miękka, ze skrzydełkami
ISBN 978-83-7536-519-1