"Fynf und cfancyś" to coś w rodzaju powieści łotrzykowskiej z dzikim (zwłaszcza dla niektórych) kapitalizmem w tle. Tym razem bohaterkami nie są nie stare cioty pijące herbatę ze szklanek, ale "stricherzy" (der Stricher), czyli młodziutkie męskie dziwki: Dianka/Milan ze Słowacji i Fynfundcfancyś/Michał z Polski, którego pseudo ma oczywiście bezpośredni związek z pewnym – kluczowym dla sprawy - atrybutem. Właśnie uniosła się żelazna kurtyna i trwają konwulsyjne, dzikie czasy. Dianka i Michał korzystają z szans, jakie niesie nowy układ geopolityczny i podbijają austriackie, niemieckie, a wreszcie szwajcarskie szalety i knajpy. Czasy są dzikie tylko dla nich, młodziaków ze Wschodu, bo ospały, zapracowany świat dobrobytu wydaje się nie zauważać zmiany. Codziennie wstaje do pracy jak gdyby nigdy nic ("morgen arbajten"). A oni pędzą, pną się, upadają, sprzedają się, pragną, ugruntowany kapitalizm nasycają swoim pomyślunkiem rodem z Europy Wschodniej.
"Fynf und cfancyś" to opowieść zbudowana właśnie wokół tej opozycji. Jest tam młodość kontra starość, syci i grubi przeciwstawieni szczupłym i gotowym na wszystko, świat przedmiotów, którymi zapełnia mieszkania zachodnia klasa średnia (“"jakieś futerały na wszystko, jakieś prawidła do butów, stojaki na parasole") kontra "wschodni" głód: fizyczny, rzeczy i przeżyć. Na dwóch przeciwległych biegunach sytuują się też nieproduktywna, łatwowierna Dianka, która najchętniej cały czas jadłaby lody i kowal własnego losu Fynfundcfancyś, który wie, że żeby te lody jeść, trzeba najpierw w siebie mocno zainwestować.
Witkowski staje bowiem w "Fynf und cfancyś" w lekkim rozkroku. Umiejscawia akcję powieści w nieodległej przeszłości, ale równocześnie stawia diagnozę współczesności. To, za przeproszeniem, powieść niemal polityczna, pięknie portretująca globalny kapitalizm. Ci, którzy opanują reguły, zostaną zwycięzcami i trendsetterami, a ci, którzy nie nadążają/lenią się/nie walczą odpowiednio zajadle, skończą jako ludzkie odpady wyplute przez system. Syci i głodni żyją w pasożytniczym uścisku. Pierwsi potrzebują świeżej krwi drugich, a drudzy żerują na dobrobycie pierwszych, wypatrują jego słabych punktów, a czasami gotowi są zabić dla złotego zęba. Pierwsi zalewają resztę świata swoimi śmieciami. Drugim starczą ochłapy, by przeżyć. W świecie niby perwersyjnym do granic możliwości, jedyną prawdziwą perwersją okazuje się wcale nie ta cielesna, obyczajowa, ale właśnie ta "zboczonego", pełnego skrajności systemu.
W “Fynf und cfancyś” nie ma jednak kontestacji, raczej stoicka konstatacja, opis stanu rzeczy. Wynik jest z góry przesądzony: Michał jest zwycięzcą, Dianka loserem. Kasa daje radość, wolność i szaloną noc w Paryżu. Tezy też nie są szczególnie oryginalne ("Dlaczego bogaci muszą być koniecznie tacy nieszczęśliwi, podczas kiedy my, chłopcy ze Wschodu, byliśmy przeszczęśliwi mając tylko równowartość tej lodówki (no dobrze, całego AGD w kuchni) – już dawno nie wnikałem. Tak po prostu było. Od pewnego momentu forsa już nic nie dawała, a powyżej pewnego progu wręcz pożerała swojego właściciela, choć był on święcie przekonany, że pożera ją."). Są jednak świetnie podane. Jak słodki, uszczęśliwiający pucharek lodów.
"Fynf und cfancyś" to książka szybka, pełna błyskotliwych obserwacji obyczajowo-narodowościowych i przekomiczna, rozbrajająco wprost śmieszna (“Oj, dostało się Diance za tę porysowaną patelnię! Wtedy zrozumiała, że pierwsze przykazanie dekalogu każdego mieszczucha brzmi: Nie będziesz mieszał na teflonowej patelni metalem, a tylko drewnem). Nie dla samych popisów jest jednak stworzona, bo bywa też głęboko empatyczną opowieścią. Witkowski, jak pokazał "Zbrodniarz i dziewczyna", potrafi czuć empatię nawet do trupów, ale w "Fynf und cfancyś" pojawia się szczególny rodzaj czułości, współczucia dla starych, wymiętoszonych ciał. A przede wszystkim dla Dianki, tej rozbrajającej słowackiej nieudaczniczki, która zapada w pamięć dużo bardziej niż tytułowy bohater.
Osobny rozdział w tej książce to Szwajcaria i zupełnie odlotowy portret "szłis lajf". Żaden reporter nie opisałby chyba lepiej niż Witkowski tego świata nieco enigmatycznych "górali" i "trolli", w którym nic się nie zmienia i gdzie do dziś opłakiwane są dwa budynki lekko naruszone w czasie drugiej wojny. "Fynf und cfancyś" to również językowa bomba, bezczelny miks "normatywnego" polskiego ze spisaną fonetycznie niemczyzną, słowacczyzną, rumuńszczyzną, angielszczyzną, potoczną gadaniną ("postanowiła zaruchać się na śmierć tunajt"). Na osobną wzmiankę zasłużyły także Tajki. Choćby dla ich opisu warto sięgnąć po "Fynf und cfancysia".
Niby śmiesznie, wesoło, bezczelnie, ale pod spodem jednak gorzkawo. Pora roku – a może obraz Dianki jako dziewczynki z zapałkami na wiedeńskiej ulicy – podsuwa myśl, że to taka dziwna wigilijna opowieść do refleksji.
Michał Witkowski
"Fynf und cwancyś"
Wydawnictwo: Znak Literanova, Kraków 2015
ISBN: 9788324027422
Liczba stron: 320