Małgorzata Szejnert, jedna z najbardziej znanych i cenionych reporterek, po ponad siedemdziesięciu latach od dziwnie przemilczanej śmierci swego wuja, kapitana Ignacego Raczkowskiego, postanowiła ruszyć szlakiem jego wojennych peregrynacji. Trop zawiódł ją na szkocką wyspę Bute, gdzie jej krewny dokończył żywota w maju 1943 roku i, obok kilkunastu innych jego kolegów z armii, został pochowany na cmentarzu w Rothesay. W tejże miejscowości, o czym podręczniki naszej historii jak dotychczas milczą, w pierwszej połowie lat czterdziestych mieścił się obóz dla politycznie niepewnych polskich oficerów.
Wyspecjalizowani wojskowi wysokich szarż, jeszcze ze słynnej Pierwszej Kadrowej komendanta Józefa Piłsudskiego, bohaterowie wojny wyzwoleńczej 1920 roku, choć i młodsi oficerowie rezerwy, którzy teraz u boku koalicjantów powinni walczyć ze wspólnym wrogiem, gnuśnieli w bezczynności, co zarówno im, jak i polskiemu rządowi na uchodźstwie, z pewnością nie przysparzało chwały. Mieszkańców Bute szczerze dziwiło, że w czasie gdy ich synowie, bracia, mężowie czy narzeczeni walczyli i często gęsto ginęli na odległych frontach, zadający szyku w odprasowanych wojskowych mundurach przybysze pobierali żołd właściwie za nic. Miejscowym trudno jednak było wytłumaczyć, że żaden z osadzonych nie był dekownikiem.
Wręcz przeciwnie, sami własną sytuację uważali za wysoce demoralizującą i palili się do służby na pierwszej linii frontu, zostali jednak pozbawieni broni. Prawie jednogłośnie deklarowali swoją lojalność w stosunku do nowego rządu, żeby tylko móc użyć oręża przeciw najeźdźcom swej ojczyzny – choćby nawet jako pozbawieni oficerskich dystynkcji szeregowi żołnierze. Niestety, wielu z nich boleśnie doświadczyło nowych porządków okupanta zza wschodniej granicy, kiedy 17 września 1939 roku wdarł on się na polskie ziemie, w związku z tym teraz, gdy generalissimus Stalin został sojusznikiem ekipy Churchilla, Sikorskiemu niekoniecznie kalkulowało się pokazywać w otoczeniu najzdolniejszych dowódców i strategów z 1920 roku.
Niemniej jednak względy polityczne, bo przecież nie taktyczne, spowodowały, że mit wiecznie sejmikujących i skłóconych Polaków w pamięci wyspiarzy położył się cieniem nie najlepszych wrażeń. Udzielający im gościny i pomocy w sprzęcie Brytyjczycy nie mogli ich uznać za równorzędnych lub bodaj tylko odpowiedzialnych partnerów. Rzecz w tym, że skoro jedni i ci sami krajanie – choćby nawet z przeciwnych orientacji politycznych – nie mogli się porozumieć w kluczowych dla państwowego bytu kwestiach, w oczach cywilizowanego świata uchodzili za wyjątkowo skłóconą i wręcz niepoważną nację.
Skupiony wokół Sikorskiego obóz władzy za wszelkie niepowodzenia przedwojennej Polski oraz za wrześniową klęskę obwiniał – w sporej części nie bez racji – wcześniejszą, sanacyjną formację polityczną. W ślad za tym rozumowaniem kilkunastu generałów wraz z kilkoma admirałami, rzeszą pułkowników czy majorów, nie mówiąc o pomniejszych szarżach oficerskich, zostało izolowanych i pozbawionych możliwości udziału w walkach. Co, oczywiście, przyczyniało się do ich jakże zrozumiałej frustracji.
Jedynie najbardziej zdeterminowanym, nielicznym osadzonym udawało się niekiedy obejść restrykcyjne przepisy i wprost z obozu w Rothesay dostać się do brytyjskich formacji. Zwłaszcza do ich sił powietrznych, co przez nasze władze wojskowe w drodze wyjątku bywało łaskawie respektowane. To jednak przypadki zupełnie odosobnione i zachodziły najczęściej wtedy, gdy sami Anglicy odkrywali wśród osadzonych polskich asów przestworzy.
"Wyspa węży" Małgorzaty Szejnert to nie tylko reportaż historyczny, ale i studium socjologiczne, bądź historiozoficzne. Przywraca naszej pamięci niekoniecznie szczytne epizody z czasów II wojny światowej, ale też wpisuje się w jakże prawdziwą, choć czarną legendę niepilnowanego polskiego kociołka w piekle. Jedynego bez diabelskiego nadzoru, bo każdy, kto chciałby się stamtąd wydostać, zostanie przez usłużnych rodaków pochwycony i z powrotem ściągnięty na dno.
W historii Polski mamy do czynienia ze zdumiewającą ciągłością. Przemijają lata, powracają te czy inne, narzucane, albo i dobrowolnie wybierane systemy polityczne, tymczasem wzajemne animozje, bicie się w cudze piersi, a zwłaszcza budowanie szkodliwych podziałów trwa w najlepsze. Z tego punktu widzenia książka Szejnert to dla nas ważne, zastanawiające memento.
Ludzie Sikorskiego ze szczególnym upodobaniem wyżywali się w walce z ekipą oficerską swoich poprzedników, jak chciał przypadek dziejowy – z czasów sanacji. Niekiedy przybierało to równie groźne, co i groteskowe kształty – ostrym restrykcjom poddawali każdego z osadzonych, który na przykład odważył się opublikować list otwarty do polskiego premiera z prośbą o skierowanie na front, co było traktowane jako naruszenie regulaminu wojskowego, tudzież tajemnicy państwowej. Wkrótce zresztą w cenzorskim zapędzie polikwidowali "nieprawomyślne" obozowe gazetki, które odtąd trzeba było drukować w podziemiu.
Zadziwiający jest populizm czy wręcz hipokryzja tej ekipy (czy tylko tej?), która umiała dostrzec źdźbło w oczach bliźniego, pomijając belkę we własnym. Nie bez racji autorka zauważa, że:
Sikorski potępia Rydza za ucieczkę z Polski, a sam porzucił swoje wojsko we Francji, kiedy przestała być sojusznikiem. Wierni Śmigłemu tłumaczą, że wyszedł z Polski, by móc o nią walczyć, wierni Sikorskiemu, że musiał opuścić armię, by przygotować jej pobyt w Wielkiej Brytanii. Lecz żadna strona nie chce słuchać drugiej. Domniemanie niewinności i dobrej woli nie wchodzi w grę. Jest wielkie zapotrzebowanie na cudzą winę – tchórzostwo, krótkowzroczność, pychę, partactwo.
W świetle zgromadzonych przez Małgorzatę Szejnert udokumentowanych faktów, zupełnie inaczej niż zwykliśmy dotąd sądzić przedstawia się choćby brak biało-czerwonych barw naszych formacji na kończącej drugą wojnę paradzie zwycięstwa sił sprzymierzonych. Skoro Polacy sami ze sobą nie umieli się sprzymierzyć, można przyjąć, że poniekąd nie maszerowali wówczas na własne życzenie. Nie umieli bowiem wysłuchać drugiej strony i – co tu kryć – nadal nie umieją.
Małgorzata Szejnert
"Wyspa węży"
wydawnictwo: Znak, Kraków 2018
okładka: twarda
format: 165 x 235 mm
liczba stron: 400
ISBN: 978-83-240-5358-2
Autor: Janusz R. Kowalczyk, czerwiec 2018