Wychodzi na to, że mural z Kuroniem jest w gruncie rzeczy dość fatalistyczny.
Trochę tak. Ale z jednej strony jest fatalistyczny, a z drugiej jednak przyjemnie jest mieć świadomość, że był ktoś taki jak Kuroń. W kontekście polityki, całego tego bagna, które dzieje się w dziedzinie kultury, a zwłaszcza edukacji, podziwiam też samą szkołę decydującą się na gest, by na całej ścianie mieć kogoś takiego jak Kuroń. Może po części dlatego, że to Warszawa, miasto liberalne, ale nie wiem, czy taka postać mogłaby się pojawić tu gdzie mieszkam, na południu kraju, w Małopolsce czy na Podkarpaciu. Dlatego dla mnie to jest gest odważny. Ta ulica, to miejsce należy do Kuronia.
W ostatnim czasie zainteresowałeś się też ludową historią własnej rodziny, zeszłej jesieni w Fundacji Galerii Foksal pokazałeś między innymi tryptyk powtarzający kompozycje Jeana-François Milleta, Gustave’a Courbeta i jednego anonimowego malarza. Skąd ten wybór?
Długo zajęło mi znalezienie zdjęcia, z którego namalowałem ten ostatni obraz. Dopiero niedawno je odnalazłem, okazało się, że po prostu zrobiłem zdjęcie tego obrazu w Museo Nazionale Romano w Rzymie, jest to obraz jakiegoś włoskiego artysty, którego nazwiska nie pamiętam. Namalowałem te obrazy, poszukując swoich korzeni po omacku, bo nie mam oczywiście żadnych dokumentów poświadczających, jak wyglądało życie moich przodków kilka pokoleń temu. Moi dziadkowi nie byli już chłopami, ale jeszcze pradziadkowie tak, stąd te poszukiwania chłopskiej tradycji. To jest zresztą tradycja, która dotyczy jakichś dziewięćdziesięciu procent naszego społeczeństwa. Gdy czyta się o tym, jak nasi przodkowie żyli, człowiek uświadamia sobie, że byli właściwie, choć nieformalnie, niewolnikami. To jest przedefiniowywanie i wiedza, wobec której nie można przejść obojętnie. Stąd te obrazy.