Filip Bajon, fot. Włodzimierz Wasyluk
Rozmowa Konrada J. Zarębskiego z Filipem Bajonem przeprowadzona w sierpniu 2010 roku, przed wejściem filmu "Śluby panieńskie" na ekrany kin.
Konrad J. Zarębski: Mniej więcej 10 lat temu kino polskie przeżywało okres, który krytycy nazywają "czasem kina lektur". W ciągu kilku lat sfilmowano niemal wszystkie lektury szkolne, które wcześniej nie zostały sfilmowane. W jakimś sensie również pan wpisał się w ten okres "Przedwiośniem" Stefana Żeromskiego. Czy warto więc jeszcze pochylać się nad klasyką literatury?
Filip Bajon: To jest tak jak z sięganiem po stary pitawal. Szuka się w nim nie tyle potwierdzenia, że ludzka skłonność do czynienia zła jest odwieczna, ile jakichś niebywałych motywacji psychologicznych. W przypadku "Ślubów panieńskich" jest podobnie. Zacząłem od sprawdzenia, na ile ten liczący prawie 200 lat tekst jest współczesny. Na pierwszy rzut oka tego nie widać, bo wszyscy znamy "Śluby" ze sceny, wystawiane jako wdzięczną komedię salonową. No i znalazłem treści wiecznie aktualne, choć ukryte pod kostiumem. Ale ja akurat lubię kostium, lubię film, który dzieje się w historii, ponieważ taki przekaz ze swej natury jest bardziej filmowy, a mnie najbardziej interesuje filmowość dzieła.
K.J.Z.: Istotnie, epoka, kiedy rozgrywa się akcja "Ślubów panieńskich", jest niezwykle barwna. To czasy ponapoleońskie, a więc stosowny kostium i odpowiedni plener, zwłaszcza polski dworek. Temat wdzięczny i jakby nie do końca spełniony w polskim kinie. Do tego dochodzi i to, że "Śluby panieńskie" to sztuka Aleksandra Fredry. Fredro często trafia na sceny teatralne, uważa się go nie tylko za piewcę kultury szlacheckiej, ale i za pisarza spostrzegawczego, o pewnym zmyśle psychologicznym, któremu udało się uchwycić cechy polskiego charakteru. Tyle że Fredro – mimo całej swej popularności, setek premier teatralnych i 70 inscenizacji telewizyjnych – na ekrany kin trafia niezmiernie rzadko: raptem dwie ekranizacje "Zemsty", jedna z 1956 roku Antoniego Bohdziewicza i Bohdana Korzeniewskiego, druga Andrzeja Wajdy z 2002 roku. Dlaczego?
F.B.: Być może Fredro zbyt związany jest ze sceną teatralną? Ciągle obowiązuje ustalony kanon inscenizacji Fredry, jest nawet strażnik tego kanonu – Andrzej Łapicki, a każda próba odstępstwa wywołuje gwałtowną dyskusję. Tak było w 1977 roku, kiedy Adam Hanuszkiewicz wystawił w Teatrze Narodowym "Męża i żonę" jako – mówiąc filmowo – sequel "Ślubów panieńskich", albo kiedy Grzegorz Jarzyna w stołecznym Teatrze Rozmaitości wystawił "Magnetyzm serc", swoją wizję "Ślubów panieńskich" w kostiumie oderwanym od epoki.
K.J.Z.: Zdaniem wrocławskiego fredrologa, profesora Mariana Ursela, badającego aktualność Fredry poprzez analizę stosunku młodzieży studenckiej do autora "Zemsty" podczas swoich zajęć uniwersyteckich, każda epoka ma swojego Aleksandra Fredrę. Dziś wygląda na to, że najbardziej aktualny w twórczości naszego wielkiego komediopisarza jest jego otwarty stosunek do seksu, zawarty w utworach obscenicznych, z którymi dawni badacze mieli kłopot – takich jak "Sztuka obłapiania", "XIII księga Pana Tadeusza", czy cytowana przez pana w filmie "Baśń o królewnie i trzech braciach", starannie jednak oczyszczona z wulgaryzmów. Przaśny erotyzm jest bardzo filmowy...
F.B.: To prawda, jest filmowy.
K.J.Z.: Ale na scenę erotyczną o sile tej z "Magnata", gdzie Grażyna Szapołowska uprawia miłość z Bogusławem Lindą na stole wśród makowców, pan się nie zdecydował.
F.B.: Sceny z makowcami tym razem nie było, są za to sceny, których w sztuce nie ma, choć są przez Fredrę sugerowane. A nawet nie tyle sugerowane przez autora, co wpisane w obyczajowość szlachecką tamtych czasów. Przywykliśmy patrzeć na "Śluby panieńskie" jako na opowieść z erotyzmem tle, erotyzmem ukazywanym na scenie w konwencji salonowej, jako pochwałę miłości. Jeśli jednak wczytać się w tekst Fredry uważniej, to obok tej banalnej w gruncie rzeczy gry erotycznej, odnajdzie się szereg krytycznych uwag na temat kłamstwa erotycznego, tego, że co innego się mówi, a co innego to znaczy, że te na pozór dość proste relacja męsko-damskie wcale takie proste nie są, że cechuje je pewna dwuznaczność i ten salonowy flirt jest w istocie gorzkim bojem. Spojrzałem na tekst Fredry od tej właśnie strony, znajdując różne klimaty erotyczne, zarówno wpisane bezpośrednio w fabułę, jak i ukryte pod kostiumem.
K.J.Z.: Wspomniana inscenizacja Grzegorza Jarzyny rozgrywa się w bliżej nieokreślonym czasie, co dowodzi uniwersalizmu fredrowskiej komedii. Ale gdyby ubrać postacie w kostium współczesny i rymy zastąpić białym wierszem albo prozą, wszystko okaże się banalne.
F.B.: Bo współczesny kostium jest banalny. Kiedy natomiast pojawia się kostium historyczny, pojawia się szczególna aura – bajkowość, świat, którego już nie ma. Zresztą, w przypadku Ślubów panieńskich, mimo całej ich aktualności, kostium okazuje się bardzo istotny. Kiedy przymierzałem się do adaptacji, próbowałem wyobrazić sobie tę fabułę w różnych epokach – na początku XX wieku, w latach 30. Za każdym razem wyczuwałem w tym fałsz, rażący dysonans. Okazało się, że to siedzi dobrze wyłącznie w swojej epoce. Inna sprawa, że jeśli weźmie się pod lupę te kostiumy, one wcale do tej post-napoleońskiej epoki nie należą, zostały od początku do końca wymyślone. Ich funkcja nie polega na wyznaczaniu epoki, ale na podtrzymaniu konwencji, w której rozgrywają się perypetie bohaterów, ta gra między kobietą i mężczyzną – odwieczna, ale na swój sposób anachroniczna. Dziś te relacje są bardziej bezpośrednie, ale to dzięki tak pomyślanemu kostiumowi mogłem otworzyć się na sytuację współczesną, w jakiej toczy się akcja mojego filmu.
K.J.Z.: To otwarcie polega na określeniu, że to, co dzieje się na ekranie, jest planem filmowym, a pański film rozgrywa się na kilku płaszczyznach – między bohaterami fredrowskich "Ślubów panieńskich", między grającymi ich aktorami i między twórcami filmu i widownią, między światem zewnętrznym, pozafilmowym i światem wykreowanym na ekranie. To płynne przenikanie miało być testem na aktualność Fredry?
F.B.: Tak, chyba tak. Analizując tekst w trakcie prac adaptacyjnych, nie tylko wyodrębniłem fragmenty bardziej i mniej współczesne, bardziej i mniej trafne z dzisiejszego punktu widzenia, ale i dostrzegłem, że u Fredry nie ma żadnych wskazówek, gdzie i kiedy rozgrywa się akcja utworu. Wiemy, że pomysł na "Śluby panieńskie" zrodził się w roku 1826, że rzecz rozgrywa się w dworku i że Gustaw jeździ do Lublina "Pod Złotą Papugę". A poza tym, że obrusy są haftowane w kwiatki, nie ma żadnych informacji. Zaintrygowało mnie, czym wówczas interesowali się ludzie, o czym rozmawiali, w jaki sposób odczuwali ingerencję Historii w swoje życie. Sięgnąłem więc po pamiętniki urzędników galicyjskich z tamtego okresu: wprawdzie Lublin, początkowo stolica Galicji Zachodniej, po upadku Księstwa Warszawskiego trafił do zaboru rosyjskiego, ale Fredro, poza kilkuletnim pobytem we Francji w późniejszym okresie, większość życia spędził w Galicji.
Ku mojemu zaskoczeniu tamte zapiski były prowadzone tak samo. Nie było w nich żadnej refleksji natury politycznej czy historycznej, żadnych odniesień do czołówek gazet. A największe zdumienie – a przecież zrobiłem wiele filmów historycznych, których realia weryfikowałem właśnie w pamiętnikach – polegało na tym, że zapis tych galicyjskich pamiętników był niesłychanie współczesny. Wszystko, co zostało tam opisane, mogłoby rozgrywać się współcześnie, tyle że po ulicach jeździły samochody a nie powozy i dorożki. Moim zdaniem, to najlepszy dowód na aktualność "Ślubów panieńskich".
K.J.Z.: To płynne przeplatanie współczesności z tekstem Fredry, którego kwintesencją jest scena, jeden z aktorów na planie, patrząc na kolegów rozmawiających poza zasięgiem kamery, przerywa swoją kwestię, mówiąc: "Ciekawe, czy oni się kłócą czy próbują?", wydaje się w pańskim filmie czymś naturalnym. W ogóle filmowe "Śluby panieńskie" wydają się wdzięcznym tematem dla filmo- i literaturoznawców. Bo nie chodzi tylko o to, ile współczesności można znaleźć w klasycznym tekście literackim, ale też o to, jak uciec na ekranie od teatralności tekstu, od tego koturnu zapisanego w świadomości odbiorcy? Pański film polemizuje nie tylko z ustalonym kanonem teatralnym, ale i z jego filmowym potwierdzeniem, jakim stała się "Zemsta" Andrzeja Wajdy.
F.B.: Od kanonu teatralnego można się wyzwolić, czego dowodzi inscenizacja Grzegorza Jarzyny: bardzo starannie przemyślana, niemal po filmowemu zmontowana. Przygotowanie mojej wersji "Ślubów" było bardzo czasochłonne – wszystko zależało od trafności adaptacji. Szczęśliwie nikt mnie nie popędzał, mogłem swobodnie tasować wątki i motywy, dzielić sceny, szukać punktów widzenia, miejsc, kiedy jedna z intryg mogłaby przejść w drugą. Kiedy dopisałem sceny współczesne – po części wynikające z fabuły Fredry, po części zaś ją kontrapunktujące – stanąłem przed trudnym dylematem: jakim językiem mają posłużyć się aktorzy w scenach współczesnych, czy mają mówić językiem dzisiejszym, czy też posłużyć się językiem Fredry?
Początkowo dialogi w sekwencjach współczesnych – rozgrywające się na planie filmowym, w jego sąsiedztwie i hotelu, gdzie mieszkała ekipa – napisałem językiem współczesnym. Czułem wprawdzie dysonans, zwłaszcza że sztuka napisana została wierszem, ale uznałem, że tak je nakręcimy – w najgorszym razie z nich zrezygnuję. W trakcie prób, w pewnej chwili przestałem słyszeć wiersz: Fredro napisał "Śluby panieńskie" tak potoczyście i z takim niezwykłym wyczuciem języka, że tego wiersza po prostu nie słychać! Postanowiłem więc pozostać przy jego języku. Dialogi współczesne ograniczyliśmy do minimum, a z części scen – tych w hotelu – zrezygnowaliśmy.
K.J.Z.: W pańskim ujęciu "Śluby panieńskie" okazują się filmem, który opowiada pewną historię i zarazem pokazuje, jak ta historia wpływa na losy aktorów, którzy w tym filmie grają. Czy podobieństwo do "Kochanicy Francuza" (1981) Karela Reisza jest przypadkowe?
F.B.: To nawiązanie jest jak najbardziej świadome. Jednak w filmie Reisza fabuła współczesna toczy się w pewnej kontrze do fabuły, będącej tematem powstającego filmu. W naszym filmie nie ma mowy o jakiejkolwiek opozycji: to dwa odmienne podejścia do tej samej materii, jaką jest gra między kobietą i mężczyzną.
K.J.Z. Jak już wspomnieliśmy, komedia "Mąż i żona" bywa odczytywana jako rodzaj kontynuacji "Ślubów panieńskich", choć jej premiera w rzeczywistości odbyła się kilkanaście lat wcześniej. Czy myśli pan o realizacji takiej kontynuacji?
F.B.: Nie wykluczam takiej możliwości, ale decyzja należy do producentów. Gdyby to zależało tylko ode mnie, zająłbym się filmem o Bronisławie Piłsudskim, bracie Józefa – etnografie, który dotarł aż na Sachalin, badając obyczajowość tamtejszych mieszkańców. Albo spróbowałbym adaptacji dzienników Jarosława Iwaszkiewicza.
Rozmawiał Konrad J. Zarębski, sierpień 2010.