[Kornel Filipowicz: Cienie. Wybrała Wisława Szymborska. Rysunki Maria Jarema. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, ss. 208.]
W ciągu swego siedemdziesięciosiedmioletniego życia napisał blisko sto osiemdziesiąt nowel i opowiadań. Nigdy jednak nie wdarł się przebojem na literacki parnas, ani nie wkroczył w orbitę zainteresowań poszukiwaczy eksperymentów i admiratorów nowatorskich technik narracyjnych. Nie mając smykałki do autoreklamy (i z paru innych jeszcze powodów), nie stworzył wokół siebie aury skandalu. Przez lata całe trwał natomiast we wciąż doskonalonej konwencji krótkiej prozy. Był jak bohaterowie Conrada: wierny nie modzie, lecz raz dokonanemu wyborowi, raz odnalezionemu, a jemu tylko przypisanemu stylowi. I jak chyba nikt inny w paru słowach, niemal cicho, nienatrętnie i nieefektownie, ale za to niebywale trafnie, sugestywnie i wstrząsająco potrafił nakreślić profile wewnętrzne opisywanych osób.
Cienie są już szóstym wyborem opowiadań Kornela Filipowicza wydanym po jego śmierci (a drugim dokonanym przez wieloletnią towarzyszkę jego życia - Wisławę Szymborską). Fakt ten dowodzi, że wszelkie dotychczasowe doniesienia prasowe mówiące o śmierci pisarza wśród czytelników były mocno przesadzone.Książka składa się z dwunastu opowiadań, dla których zwornikiem jest nie tyle wspólna chronologia (kolejne utwory powstawały i były publikowane na przestrzeni kilku dekad) czy ścisłe pokrewieństwo gatunkowe (mamy tu teksty z dominantą opowiadania obozowego, wspomnienia, relacji uczestniczącej, portretu psychologicznego itd.), ile temat. "W tym zbiorze opowiadań tematem są Żydzi - pisze Szymborska na ostatniej stronie okładki - ci, których autor osobiście znał, z którymi łączyła go długoletnia przyjaźń albo bodaj jedna chwila wydobyta z samego dna własnych lub cudzych wspomnień."
Bo szczególną cechą tej prozy jest podwójny autentyzm. Po pierwsze, napisane przez Filipowicza historie zdarzyły się - toutes proportions gardées - naprawdę, przedstawione w opowiadaniach osoby istotnie oddychały kiedyś ziemskim powietrzem, a ich duże i małe tragedie boleśnie zakotwiczone były w realnej materii życia. (Zresztą rzeczywiste podglebie Cieni dodatkowo uwiarygodnia charakterystyczna dla Filipowicza konstrukcja narratora, który nie tylko zdaje relacje z tego, co słyszał i widział, lecz także sam staje się często uczestnikiem opowiadanych zdarzeń).
Ale po drugie - i to jest z artystycznego punktu widzenia znacznie donioślejsze - motywacje owych rozmaitych postaci, ich czyny i rozmowy, należąc już do świata przedstawionego, immanentnie w nim umocowane, są nie mniej przez to autentyczne, wyraziste i przejmujące. Ryfka Cynkier, skłoniona w trakcie dziecięcej zabawy do skosztowania zakazanej jej przez religię szynki, i jej ówczesna towarzyszka-podżegaczka, a dziś mająca z tego powodu niewspółmiernie duże poczucie winy matka narratora, czy gimnazjalista Zygfryd Gutmann, sumiennie przygotowywany przez ojca do zawodu adwokata, zawsze wątłego zdrowia prymus, po którym słuch zaginął wraz z pewnym porannym pociągiem odjeżdżającym do obozu pracy, czy wreszcie wiecznie spieszący się Żyd Silberstein, handlarz z małego przedwojennego miasteczka, który nie mogąc sprostać wyścigowi cen, powiesił się - oni wszyscy żyją wciąż tym szczególnym życiem, jakie ofiarować może jedynie literatura.
Powściągliwy styl wypowiedzi Filipowicza, daleki od krzykliwego efektu warsztatowego (z dzisiejszego punktu widzenia zwracają na siebie uwagę jedynie oryginalna niekiedy składnia, pojedyncze archaizmy i piękny czas zaprzeszły), niczego nie przesłania. Kilkoma oszczędnymi zdaniami, migawkowymi ujęciami kreuje on zapadające w pamięć sceny w sposób niezrównanie bezpretensjonalny. Tak jest chociażby w sugestywnej miniaturze Ciemność i światło, gdzie bohater-narrator opuszcza małą nadwiślańską stacyjkę kolejową w towarzystwie przygodnie spotkanego wieśniaka i jego odebranego właśnie z lecznicy synka. Panuje mrok, początkowo piechurzy posuwają się wzdłuż łąk i zabudowań po omacku, ale wraz z promieniami wschodzącego słońca okrutna prawda wychodzi na jaw: chłopiec jest ślepy. W tym pełnym napięcia, a zarazem ciszy opowiadaniu, w którym jak refren powtarza się przeszywające mazowiecką przestrzeń pytanie: "Tato, gdzie my som?", skrajnie zawiedzione oczekiwania rodzica, niechcącego uznać faktów, wybuchającego na koniec gniewem, skonfrontowane zostają z paraliżującym lękiem syna, nakazującym mu podsycać w ojcu złudzenia.
Inny bohater książki, Ignacy Fiszman, który jako dziesięciolatek wyprowadził w pole gestapo, również nie może liczyć na całkowitą empatię. Pozostaje zaledwie anegdota, gdyż doznania graniczne okazują się nieprzekazywalne - narracja pośrednia, jaką stosuje w tym przypadku Filipowicz, zbliżona jest do konwencji małych próz Jerzego Szaniawskiego.
Z kolei Omólski - bohater utrzymanego w nieco odmiennej poetyce opowiadania Światopogląd - przeciętny pensjonariusz domu starców, jest specjalistą w dziedzinie semickiej fizjonomii ("widział już wiele nosów i poświęcał im zawsze sporo uwagi"). I kiedy przyjeżdża do ośrodka nowy współlokator, jego konfuzja wydaje się bezgraniczna: istnienia aż tak szpetnego, garbatego i hakowato zagiętego nosa nawet nie przeczuwał. Pozornie tragikomiczna udręka Omólskiego, który podupada na zdrowiu i przechodzi tymczasowo nawet w stan anabiozy, kończy się paradoksem: wewnętrzne uspokojenie przychodzi dopiero w następstwie pewnej myślowej manipulacji - bo skoro przybysz, jak się niezbicie okazuje, nie jest wcale Żydem, to tym gorzej dla niego ("wszyscy ludzie, którzy podobni są do Żydów, choć nimi nie są, w istocie nimi są"). Owo uderzające studium ludzkich przekonań, których rdzeniem jest antysemityzm, koresponduje w książce z prozą zatytułowaną Mój ojciec milczy. Oto kibicujący zespołowi krakowskiego "Piasta" chłopiec ulega presji tłumu: zawodnicy wygrywającej drużyny "Makkabi" (zupełnie jak w propagandowym komiksie z czasów PRL czy radykalnie stronniczym komentarzu sprawozdawcy sportowego) są oczywiście brzydcy, podstępni i źli, podczas gdy nasi piłkarze postępują na murawie szlachetnie i elegancko. Z tłumu wyłania się ktoś, kto zna, rzecz jasna, przyczynę boiskowego niepowodzenia krakusów: przeciwnicy podstępnie zaprosili naszych do knajpy, by spoić ich trefnym piwem. Od tego momentu zaczyna wzbierać na widowni fala już nie do zatrzymania, której spiętrzony wierzchołek ryczy: "Bij! Zabij!". Zaczyna się pogoń i o mały włos nie dochodzi do pogromu.
Wszystko to oddaje Filipowicz precyzyjnym językiem i umieszcza w kolorycie, w którym dominują różne odcienie szarości. W opisie nade wszystko liczą się konkret i szczegół. Nie morał, nie oskarżenie, lecz pełnokrwista, pojedyncza postać. W takim świecie może uobecnić się masakra, Zagłada, ale nie martyrologia.
Dlatego otwierające zbiór opowiadanie Krajobraz, który przeżył śmierć, zresztą jedno z najlepszych i najbardziej znanych w dorobku Filipowicza, nie tylko dedykowane jest Jonaszowi S.[ternowi], znakomitemu malarzowi i grafikowi, który przeżył getto, ale przedstawia historię jego nieprawdopodobnej ucieczki z miejsca kaźni (jesteśmy przy okazji świadkami, jak zwierzęce odruchy i wyostrzone zmysły bohatera odartego z człowieczeństwa zostają z wolna sublimowane przez powracającą do niego samoświadomość, a pozycja horyzontalna zmienia się w wyprostowaną), a zaraz potem - jako że opowiadanie jest dwudzielne - śledzimy fatalne w skutkach dzieje jego żony oraz losy sztucznie podsycanej i szokowo traconej przez nią nadziei na ocalenie. "Z jakimż wstydem przechowuję w pamięci te nieliczne fakty znane mi z życia jego żony wśród nas" - powiada narrator. Tym bowiem, co wyróżnia Filipowicza spośród innych autorów dotykających problematyki Holocaustu, jest nie tyle nawet nieprzytępiony zmysł etyczny, ile szczególne poczucie odpowiedzialności. Poczucie, które każe mu w zamykającym tom autobiograficznym Opowiadaniu z epilogiem zawrzeć moralną konstatację dotyczącą dalszych pozatekstowych losów żydowskiej bohaterki: "Nie zrobić niczego złego - to wydaje się mieć pod względem moralnym tak znikomą wartość. Ale przecież to, że ktoś nie uczynił czegoś złego - mogło właśnie przesądzić o tym, że Teresa ocalała". Po publicznym odkryciu Jedwabnego nikt już chyba nie powie, że zdania te zawierają indyferentyzm czy minimalizm etyczny.
Paweł Czapczyk
© by "Twórczość" 2008
Spis treści "Twórczości" 10/2008