Klasyczny melodramat według Smarzowskiego
Wspomniałem o "Róży" Wojciecha Smarzowskiego... W Gdyni zdobyła ona nagrodę dziennikarzy oraz uznanie publiczności (Złoty Klakier), a grającego w filmie Marcina Dorocińskiego jury uhonorowało tytułem najlepszego aktora w roli pierwszoplanowej. Mało? Ano tak, w każdym razie w powszechnej opinii ludzi z tzw. branży obraz Smarzowskiego został przez gdyńskie jury nie tyle nawet niedoceniony, ile wręcz skrzywdzony. I chyba coś w tym jest, bo "Róża" to z pewnością jeden z najważniejszych polskich filmów 2011 roku. I jeden z najmocniejszych. Film to okrutny, ale inny być nie mógł, skoro Smarzowski rozdrapuje w nim sprawy i rany, o których polskie kino dotąd milczało. Taki film musi boleć.
Jego akcja toczy się w 1945 roku na Mazurach, przez które właśnie przetoczył się front. Bohaterów na dobrą sprawę jest tu tylko dwoje. Tadeusz (Marcin Dorociński) przeszedł przez piekło Powstania Warszawskiego, Róża (Agata Kulesza) w piekle wciąż tkwi. Ta Mazurka dla wszystkich jest bowiem obca: Polacy uważają ją za Niemkę, zaś swoi za ruską dziwkę. Traktowana jak zdobycz wojenna, wciąż napadana, okradana i gwałcona (wokół wszak nadal rozciąga się ziemia niczyja, gdzie grasują bandy polskich szabrowników i maruderów sowieckiej armii), kobieta ma coraz mniej siły, by dalej żyć. Wtedy właśnie pojawia się on. Poczucie zagrożenia i cierpienie zbliżają do siebie Różę i Tadeusza, którzy szybko stają się dla siebie jedynym oparciem. A potem pojawia się miłość, która tak naprawdę jest głównym tematem opowieści. Bo też "Róża" nie jest filmem historycznym, a przynajmniej nie tylko. To w sumie klasyczny melodramat, tyle że rozegrany w scenerii ziemi jałowej, gdzie dopiero co spełniła się Apokalipsa. Smarzowski świadomie sięgnął po klisze kina gatunkowego - w "Róży" widać wyraźne odwołania zarówno do melodramatu, jak i do westernu - ale zainscenizował je po swojemu, łącząc skrajny naturalizm z poezją. W każdym razie, w swoim trzecim filmie kinowym znów bardzo wyraźnie zaznaczył właściwy mu charakter pisma, choć to przecież pierwsza fabuła w dorobku reżysera, której scenariusz jest innego autorstwa (Michała Szczerbica). Czy "Róża" jest jednak filmem lepszym od "Domu złego", poprzedniego dzieła Smarzowskiego, trudno powiedzieć. Jedno co można stwierdzić, to fakt, że jest filmem zupełnie innym. I tego się trzymajmy. Zwłaszcza że lista laurów przyznanych "Róży" wciąż się wydłuża (Grand Prix Warszawskiego Festiwalu Filmowego, nagroda publiczności na tymże festiwalu, Nagroda Specjalna Jury Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, Wyróżnienie Specjalne Jury Black Nights Film Festival w Tallinie).
Ożywiony obraz z Kalwarią w tle
W przypadku "Młyna i krzyża" sytuacja jest bardziej przejrzysta, bo jest to - przynajmniej w opinii piszącego te słowa - film w dorobku Lecha Majewskiego jak dotąd najwybitniejszy. Może dlatego, że Majewski wyraźnie zdyscyplinował swój język filmowy, kładąc nacisk przede wszystkim na obraz i ciszę. I to dosłownie, gdyż obiektem medytacji (tak to trzeba chyba ująć) jest tu wszak "Droga krzyżowa" Pietera Bruegla.
O Brueglu ktoś powiedział, że "namalował wiele rzeczy, których nie da się namalować". Majewski w swoim filmie próbuje dotrzeć do niemożliwego, co wielki Flamand uczynił możliwym. I to się udaje. Jak? Majewski przede wszystkim o tym, co nie daje się zmierzyć, stara się opowiedzieć przez to, co można zobaczyć. Reżyser stosując najnowsze techniki komputerowe, w tym technologię 3D, wypreparowuje z obrazu Bruegla "stare" piękno i stojącą za nim prawdę, uwypuklając przy okazji ich ponadczasowy wymiar. Literalnie i w przenośni wchodzi w głąb obrazu, odsłaniając kolejne plany pasyjnego przedstawienia osadzonego w rzeczywistości XVI-wiecznych Niderlandów i ożywiając niektóre z namalowanych postaci. Jest wśród nich sam Bruegel (w tej roli Rutger Hauer), który komentuje tworzony czy też odtwarzany przez siebie świat. To niezwykle znacząca postać, bo przecież Majewskiemu nie chodzi wyłącznie o odcyfrowanie zawartych w obrazie symbolicznych kodów. Równie ważna dla niego jest także refleksja nad rolą artysty i nad istotą sztuki w ogóle. Jest w filmie znamienna scena, kiedy Bruegel, widząc, że nikt nie zwraca uwagi na mękę Jezusa, bo wszyscy zajęci są codziennymi sprawami, podnosi rękę do góry i mówi: "Zawieszam ten moment". Wszystko wtedy wokół nieruchomieje niczym w stopklatce. Ten ekstatyczny film poraża swoją urodą plastyczną (świetne zdjęcia Adama Sikory i Lecha Majewskiego), porywa i hipnotyzuje. Niby kino eksperymentalne, a ogląda się je niczym najbardziej pasjonującą epopeję. Majewski podążając ścieżką wielkiego malarza, tyle że niejako w przeciwnym kierunku, magicznym sposobem przemienił stopklatkę w kino. I to kino totalne, które bez dwu zdań otwiera przed sztuką filmową zupełnie nowe perspektywy. Oglądałem ten film kilka razy. I zawsze z zachwytem. "Młyn i krzyż" na festiwalu w Gdyni zdobył Nagrodę Specjalną Jury, został tam również uhonorowany za scenografię, dźwięk i kostiumy. Zdobył też Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu CinEast w Luksemburgu oraz Nagrodę Główną Festiwalu Filmowego "Popoli e Religioni" w Terni.
"Italiani". Eksperyment w kinie
W tym miejscu warto wspomnieć o filmie pokazywanym w konkursie głównym w Gdyni, który nie dostał tam żadnej nagrody. Nie uważam bynajmniej, że został tym samym skrzywdzony, ale mimo to sądzę, że wart jest odnotowania. Myślę tu o "Italiani" Łukasza Barczyka. Ten film oczywiście nie uwodzi jak "Młyn i krzyż", raczej drażni i prowokuje, ale wynika to przede wszystkim ze strategii obranej przez twórców, którzy w schemat fabularny Szekspirowskiego "Hamleta" wrzucili perwersje seksualne i obsesje wzięte ze "Zmierzchu bogów" Viscontiego. Czuje się w tym zabiegu "artystyczny" koncept i zgrzytliwą sztuczność (niektórzy dopatrują się tu wręcz filmowej grafomanii), ale rezultat jest w sumie dość intrygujący. Powstał bowiem intymny portret rodzinny we wnętrzu, gdzie napięcie emocjonalne między postaciami i mrok w ich duszach czyni bohaterów ekshibicjonistami w znacznie większym stopniu niż nagość ich ciał. A że przy okazji "Italiani" niejeden raz sami siebie pytamy - "czy to jeszcze jest film?", to dobrze. Tak właśnie reżyser wciąga nas w rozmowę o kinie i jego granicach.
Kain i Abel
Bez wątpienia za to filmem "pełną gębą" jest "Wymyk" Grega Zglińskiego. Polskie "Na wschód od Edenu", a zarazem współczesny thriller psychologiczny nawiązujący do biblijnej opowieści o Kainie i Ablu. Przy tym obraz skonstruowany z precyzją szwajcarskiego zegarka (całkiem zasłużenie na festiwalu w Gdyni dostał nagrodę za scenariusz). To historia dwóch braci, Alfreda i Jerzego, z których Alfred czuje się niedoceniony i mniej kochany przez ojca. Swoje poczucie niedowartościowania mężczyzna nadrabia miną twardziela, ale gdy życie powie: "sprawdzam", Alfred nie stanie na wysokości zadania, pozwalając, by bandyci wyrzucili z pociągu jego brata, w wyniku czego ten ginie. Czy "Wymyk" jest studium tchórzostwa, czy też zagubienia człowieka? A może paradoksalnie jest to film o dojrzewaniu, do którego przecież bardziej może niż zwycięstwa przybliżają nas życiowe upadki? To pytania otwarte. I dobrze, bo to znaczy, że Zgliński nie zrobił żadnego - jak mu niektórzy wmawiają - moralitetu w stylu Krzysztofa Kieślowskiego. Przeciwnie, Zgliński jak ognia unika metafizyki, mocno stąpając po ziemi. Jego film jest wiarygodny psychologicznie (wielka w tym zasługa aktorów, zwłaszcza Roberta Więckiewicza w roli Alfreda oraz grającej jego żonę Gabrieli Muskały) i rzetelny w pokazywaniu rzeczywistości. W żadnym innym filmie nie widziałem tak wiernie i przekonująco pokazanej Polski prowincjonalnej. Krótko mówiąc, siłą tego filmu jest prawda.
Czy baby są inne?
Zaś siłą filmu Marka Koterskiego "Baby są jakieś inne" jest przekora. Bo Koterski swoje wie: feministyczna rewolucja już się dokonała i nie ma od niej odwrotu. Armagedon stał się faktem. W tej sytuacji mężczyźni mogą sobie co najwyżej ponarzekać. I dwaj bohaterowie filmu (genialny duet - Robert Więckiewicz i Adam Woronowicz) to właśnie robią. Jadą samochodem i rozmawiają o kobietach, skarżąc się, jakie to one złe są, jakie są inne. A nie powtarzają się przy tym ani razu, tyle mają pretensji. O co? Ano o wszystko. O to, że baby za kierownicą migają w prawo, a skręcają w lewo, że na ulicy stukają obcasami, w domu zaś szeleszczą gazetami, że nie mówią, iż w łazience skończył się papier, choć dziennie wypowiadają 20 tysięcy słów (w tym 19993 zbędnych), że traktują mężczyzn w łóżku jak niepełnosprawnych, i że co rusz ich porzucają, nie mówiąc już o tym, że ścigają się z nimi w pracy. Zgroza. Tyle że marudzenie niczego już nie zmieni, bo przegrani nie mają wszak racji. Stąd też mocno podkręcony nieparlamentarnymi słowami lament obu bohaterów filmu tak naprawdę jest łabędzim śpiewem chłopców, którym nieoczekiwana zamiana miejsc odebrała ulubione zabawki.
Film Koterskiego wywołał sporo kontrowersji. Jednych zachwycił (na przykład piszącego te słowa), inni zaś oskarżali reżysera o niepoprawność polityczną, mizoginizm, seksizm, wulgarność, zły smak, a nawet i zwykłe chamstwo. A i forma filmu też nie wszystkim przypadła do gustu, bo co to za film drogi, który niemal w całości był kręcony w studiu? Niby racja, tyle tylko, że tego obrazu, będącego przecież przewrotną komedią, nie powinno się odbierać dosłownie i do końca serio. Bo "Baby są jakieś inne" to wcale nie jest opowieść o tym, jakie to kobiety są wredne, ale o tym, czego boją się dzisiejsi mężczyźni. To w rzeczy samej suma wszystkich męskich strachów. Tych realnych i tych podszytych neurozą, lęgnących się przez kolejne filmy Koterskiego w głowie głównego bohatera, czyli Adama Miauczyńskiego. I nie chodzi wcale o to, że inne są kobiety. Tylko o to, że inny niż kiedyś jest świat. Ale czy inny znaczy lepszy? Owo pytanie Koterski niczym stopklatkę pozostawia w zawieszeniu.
Dorastanie do człowieczeństwa
Film Marka Koterskiego nie znalazł się w Gdyni, gdyż reżyser nie zdążył go na czas skończyć. Na gdyński festiwal nie trafiło też najnowsze dzieło Agnieszki Holland "W ciemności", choć z innych względów. Producenci "celowali w Wenecję" i bali się, że krajowy festiwal zablokuje filmowi dostęp do wydarzenia międzynarodowego. Ostatecznie "W ciemności" w weneckim konkursie nie wystartowało, ale za to zostało polskim kandydatem do Oscara. I to jak najbardziej zasłużenie, bo to film, który ma całkiem realne szanse na zdobycie statuetki Amerykańskiej Akademii Filmowej. "W ciemności" nie jest może skończonym arcydziełem, w każdym razie Holland ma w swoim dorobku dużo lepsze pozycje. Ale ta opowieść o lwowskim kanalarzu, który podczas hitlerowskiej okupacji przechował w kanałach grupę Żydów, ryzykując przy tym życie swoje i najbliższych, zawiera uniwersalną i zrozumiałą dla wszystkich prawdę. Mówi ona, że do człowieczeństwa po prostu trzeba dorosnąć, a to czasem najzwyczajniej w świecie wymaga odwagi. Holland nie stawia swojemu bohaterowi pomnika. Nie musi. Wystarczy, że krok po kroku pokazuje, jak Leopold Socha (postać autentyczna) z drobnego cwaniaczka, początkowo pomagającemu Żydom dla pieniędzy, stopniowo zmienia się w ich opiekuna z potrzeby serca. To robi największe wrażenie, zwłaszcza że ta przemiana w każdym najdrobniejszym szczególe uwiarygodniona jest grą Roberta Więckiewicza, który w ciągu ostatniego roku wyrósł w polskim kinie na aktora numer jeden. Holland oczywiście pozwala sobie na spektakularne "naddatki" czy też zagrywki (vide: scena miłosna w kanałach czy zestawienie obrazów ludzi modlących się w kościele i ukrywających się w jego katakumbach), ale ten ukłon w stronę widowiskowości specjalnie nie umniejsza walorów filmu. Sumując: "W ciemności" to film solidny warsztatowo i rzetelny w pokazywaniu prawdy. Tak historycznej, jak i ludzkiej. Zostało to zresztą docenione przez międzynarodowe gremia, choćby na festiwalu w Valladolid, gdzie Agnieszka Holland została nagrodzona za reżyserię, i w Mar Del Plata, gdzie jej film zdobył Nagrodę Publiczności. Zaś w Bydgoszczy na Plus Camerimage Jolanta Dylewska otrzymała Złotą Żabę za zdjęcia.
I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o tegoroczne ważkie osiągnięcia twórców z dorobkiem w kategorii dość nieprecyzyjnie zwanej kinem artystycznym? Nie do końca, bo z pewnością trzeba by tu jeszcze wspomnieć o "Erratum" Marka Lechkiego, ale o tym obrazie pisałem już w zeszłym roku, no i o filmie Antoniego Krauzego "Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł" (Wyróżnienie Specjalne Jury w Gdyni, nagroda FIPRESCI na World Film Festival w Montrealu, Nagroda Specjalna Jury Profesjonalnego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego "Listapad" w Mińsku). To niezwykle przejmująca rekonstrukcja tragicznych wydarzeń, jakie rozegrały się na polskim Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Krauze mistrzowsko połączył fabułę ze zdjęciami dokumentalnymi, dzięki czemu bardzo sugestywnie oddał klimat tamtego czasu. Jednak jego film nie powstał w ramach, brutalnie mówiąc, historycznych remanentów. Bowiem historię pokazuje tutaj poprzez dramat konkretnego, zwyczajnego człowieka. A to nie pozostawia widza obojętnym.
Tegoroczni niespełnieni
A co z innymi znanymi reżyserami? No cóż, nie wszyscy się spełnili. Przynajmniej nie do końca. "Księstwo" Andrzeja Barańskiego zrealizowane według powieści Zbigniewa Masternaka mocno szeleści papierem, w "W imieniu diabła" Barbary Sass-Zdort pobrzmiewa doraźna i dość naiwna publicystyka, "Maraton tańca" Magdy Łazarkiewicz to marna kalka kina lat 70., "Z miłości" Anny Jadowskiej trąci niemiłosierną amatorszczyzną (epatowanie niby-pornografią na niewiele tu się zdaje), a "Trzy minuty. 21:37" Macieja Ślesickiego to film po wielokroć pęknięty, gdzie reżysera tylko miejscami ratują aktorzy. Bądźmy jednak miłosierni i nie ciągnijmy tej listy dalej.
Dojrzali debiutanci
Przywołajmy raczej zdolnych debiutantów. A w tym roku w polskim kinie paru się pojawiło. I to z filmami tak dojrzałymi, że te bez większego trudu zakwalifikowały się do ścisłego konkursu festiwalu w Gdyni. Myślę tu choćby o "Daas" Adriana Panka, który za niewielkie w sumie pieniądze zrealizował zaskakująco wystawne kino kostiumowe. Piękne plastycznie niczym u Wojciecha Jerzego Hasa, a do tego trzymające w napięciu. A też i skłaniające do refleksji, bo w historii Jakuba Franka, XVIII-wiecznego pseudomesjasza, jak nic przegląda się też i nasz czas. Myślę też o "Ki" Leszka Dawida, filmie będącym nie tylko "z życia wziętym" portretem nieradzącej sobie z rolą matki młodej, pogubionej kobiety (za tę rolę Roma Gąsiorowska dostała w Gdyni tytuł najlepszej aktorki pierwszoplanowej), ale i obrazem dzisiejszych relacji międzyludzkich, w których jest coraz mniej chemii. I gdzie samotność w coraz większym stopniu zyskuje status stanu naturalnego.
Czyż tego samego problemu - tyle że w sposób bardziej osobisty, wręcz intymny - nie dotyka też w swoim fabularnym debiucie i Bartosz Konopka? Przecież jego "Lęk wysokości", przedstawiający historię syna próbującego zatrzymać po tej stronie rzeczywistości "odlatującego" w chorobę psychiczną ojca, jest subtelnym studium, które rozgrywa się między bliskością a obcością. "Lęk wysokości" nie trafił jeszcze na polskie ekrany, a już został doceniony za granicą, zdobywając m.in. II nagrodę w Bombaju (Mumbai Film Festival) oraz Wyróżnienie Specjalne za zdjęcia na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Mannheim-Heidelbergu. O relacjach rodzice-dzieci mówi też "Kret" Rafaela Lewandowskiego. To widać temat ważny dla debiutantów, co znajduje potwierdzenie i w "Sali samobójców".
"Kret" na pierwszy rzut oka wydawać się może filmowym rozrachunkiem z PRL-em, wraca tu bowiem temat esbeckich teczek, tajnych agentów i prześladowań działaczy Solidarności. Jednak od wątku politycznego czy też nawet i sensacyjnego (to w końcu thriller) dużo ważniejszy jest wątek psychologiczny, gdyż "Kret" jest przede wszystkim opowieścią o miłości syna do ojca i ojca do syna. To opowieść o uczuciu, o którym zaświadczają raczej niedopowiedzenia niż tkliwe gesty czy słowne deklaracje. Zalęgająca między bohaterami cisza jest jakby wpisana w listę dialogową, którą pomiędzy sobą znakomicie rozgrywają Marian Dziędziel i - przede wszystkim! - Borys Szyc. Bo nie da się ukryć, że ten film od strony aktorskiej na Szycu właśnie się trzyma. A ten wreszcie nie gra siebie. Jest skupiony, wyciszony i do spodu wiarygodny. W każdym razie nie wdaje się w żadne efekciarskie gierki, stawiając przede wszystkim na minimalistyczną ekspresję i prawdę. To aktor, jakiego dotąd nie znaliśmy. Dobry aktor, nie bez powodu za swoją rolę nagrodzony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Montrealu.
Objawienia aktorskie
Na marginesie warto zauważyć, że w ostatnim czasie objawiła się grupa aktorów średniego i młodego pokolenia, która poprzez swoje kreacje stała się znaczącą siłą polskiego kina. Tak odtwórczą, jak i twórczą. Wystarczy wymienić choćby takie nazwiska, jak wspominani już Robert Więckiewicz, Marcin Dorociński, Borys Szyc, czy też Roma Gąsiorowska, Agata Kulesza i Magdalena Popławska ("Lęk wysokości"). A bez wątpienia i Jakuba Gierszała też trzeba do tego grona zaliczyć. I to nie tylko dlatego, że znalazł się on na ogłoszonej przez European Film Promotion liście dziesięciu najbardziej obiecujących aktorów europejskich. Odtwórca głównej roli w "Sali samobójców" Jana Komasy ma bowiem wszelkie zadatki na gwiazdę, a do tego posiada jeszcze talent. W każdym razie to on właśnie stanowi najmocniejszy punkt filmu Komasy, w którym forma - niczym w kolorowej wydmuszce - zdecydowanie przerosła treść.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że "Sala samobójców" to tytuł najbardziej fetowany spośród tegorocznych debiutów (Srebrne Lwy na festiwalu w Gdyni, Złota Kaczka, czyli nagroda miesięcznika "Film", Nagroda Główna na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym "Cinéma tous écrans" w Genewie, Wyróżnienie Specjalne w kategorii filmu fabularnego na festiwalu "Molodist" w Kijowie), ale mnie osobiście jakoś to nie przekonuje. Uważam bowiem, że historia Dominika, który w pewnym momencie staje się pośmiewiskiem dla swoich rówieśników, przez co zamyka się w sobie, a potem ucieka w internet, odnajdując grupę wsparcia pośród rezydentów tytułowej sali samobójców, jest do bólu przewidywalna. I jakby wzięta wprost z ostrzegawczego plakatu, bo klisze fabularne mieszają się z banalnym diagnozami i oczywistymi morałami. To film, trzeba przyznać, miejscami bardzo efektowny, ale afektów, prawdziwych emocji, jakoś w nim brak. Jest za to sporo kalkulacji. Casus "Essential Killing"?
Polskie kino rozrywkowe
Na koniec coś o naszym kinie rozrywkowym, w którym ostatnio coś jakby drgnęło. Nie żeby zaraz przestała obowiązywać zasada "głupie bo głupie, ale publika i tak to kupi". Pojawiły się więc i w tym roku knoty ("Weekend"), gnioty ("Wojna żeńsko-męska"), chybione powtórki z rozrywki ("Och Karol 2", "Jak się pozbyć cellulitu"), dzieła przeszarżowane ("Wygrany") oraz inscenizacyjno-scenariuszowe niewypały ("1920 Bitwa Warszawska"). Na szczęście jednak do kin trafiło też parę tytułów (cały czas mówimy o kategorii "rozrywka"), które nie obrażały poczucia smaku przeciętnego (a więc w tym i mojego) widza. Chodzi mi tu m.in. o takie filmy, jak "Uwikłanie" Jacka Bromskiego, będące sprawną i wciągającą ekranizacją kryminału Zygmunta Miłoszewskiego, czy też "80 milionów" Waldemara Krzystka, który do zabawy kinem gatunków całkiem udanie wykorzystał solidarnościową legendę. A koniecznie przywołać w tym miejscu trzeba by także i komedię romantyczną "Listy do M.". Tę ostatnią Mitja Okorn skroił wprawdzie według angielskich wzorów, ale zrobił to zgrabnie i inteligentnie. To wystarczyło, by jego film stał się w 2011 roku przebojem i liderem polskiego box office. Jak widać, inteligencja rozrywce wcale nie szkodzi. Padł kolejny polski mit.
Autor: Lech Kurpiewski, grudzień 2011