Na ogromnym stole było więc bardzo dużo kiszonek, rzepa, kapusta, ogórki, czerwona kapusta, łopian, kimchi, pomidory, truskawki, gołąbki z kaszą przypominające tureckie dolmy, jadalna ziemia z ciemnego chleba, który mieliłam w trakcie performansu. W ziemi "posadzone" były nowalijki, gotowe do zerwania i zjedzenia: zioła, grzyby, pory, szczypiory, marchew, na deser tofu i płatki róż wprost spod chochołów. Publiczność otrzymała pełne menu po polsku i po angielsku na serwetkach do wycierania ust i dłoni z rysunkiem róży Wyspiańskiego z pierwszego plakatu "Wesela". Kompozytor, z którym często współpracuję, Maciej Stendek stworzył kapitalną, bardzo niepokojącą, opartą o folklor polskiego południa muzykę, Olfaktura – Aleksandra Cacha zrobiła trzy wonne kompozycje emitowane przed publicznością: zapach kaca, drewnianej podłogi, atramentu. Podobnie jak we Fryburgu w "Die Bartholomausnacht", gdzie też dwukrotnie "puściłam" zapachy w dwóch ważnych węzłach spektaklu.
Praski performans był absolutnie elektryzujący, ja przerażona i wycieńczona, całość trwała około czterech godzin. Chyba bym już tego nie powtórzyła. Zawsze jestem jednak schowana za swoją pracą – tak się nauczyłam studiując i tak wolę: stać za namalowanym obrazem, za rysunkiem, za obiektem. Wernisaże i wkładanie na nie czystych ubrań, wino i zwyczajowe bukiety to nie jest sens mojej pracy. Jej sednem jest spotkanie publiczności z tym, co zrobię, z tym, jak do publiczności tym, co zrobiłam mówię. Performans w Pradze był pod tym względem szalenie wymagający, czułam się bezbronna. No, kolejny debiut.
Trochę mniej zestresowana byłam podczas powtórzenia tej akcji w Warszawie, w Parku Ujazdowskim pod Instytutem Teatralnym. To było zupełnie inne napięcie, bez takiej presji i oczekiwań jak podczas Quadriennale, gdzie w końcu byliśmy częścią grupy reprezentującej Polskę. W Warszawie ludzie trochę mylili nasze działania z piknikiem, to nieporozumienie jest zresztą udręką mojej pracy. Taka jest jednak sztuka relacyjna – czasem trudno o to, żeby nie została pomylona z obiadem, kiedy tzw. dzieło nie jest dziełem samym w sobie, ale zmienia pozycję widza i uczestnika, próbując poprzez sztukę zrealizować pragnienie więzi, scalenia rozerwanej jedności. Odwiedziły nas grupy bezdomnych i wmieszały w stołeczny tłumek hipsterów i mieszczan: odetchnęłam z ulgą, odzyskałam wtedy sens, nie tylko nakarmiłam.